Tango
Autor „Tanga” tańczy z nami, Jacek Sieradzki, POLITYKA NR 37 , 13.09.1997

W co wierzysz?

Jesień za pasem, pora rozlepiać afisze i otwierać budy. Jaki będzie nowy sezon teatralny? Parę przesłanek pozwala myśleć o nim z nadzieją. Choć­by nowe nazwiska w reżyserskiej czołówce, o czym pisałem przed dwoma tygodniami. Ale i powrót do spraw serio - chwilę temu porzuconych, roztopionych w zalewie łatwizny. Teatry najwyraźniej znów nabierają ocho­ty na zajmowanie się tematami tak niewdzięcznymi, jak na przykład kon­dycja duchowa współczesnego sobie społeczeństwa.

Sam koniuszek minionego sezonu przyniósł dwie szalenie ciekawe premiery. Co znamien­ne, obie były inscenizacjami dramatów tkwią­cych korzeniami głęboko wczasach minio­nych: sławnej sztuki sprzed z górą trzydzie­stu lat tudzież dzieła nowszego (choć też już dziesięć lat liczącego), którego akcja toczy się w koszmarnym roku 1968. Czyżby miało z te­go wynikać jakieś podobieństwo naszej dziel­nej epoki z dekadą Gomułkowskiej nudy i Moczarowskich awantur?

Wygląda na to, że wręcz przeciwnie. Za­pewne każde ponadprzeciętne dzieło sztuki w jakimś stopniu odbija epokę, czytane jest poprzez współczesny sobie kontekst, kiełku­je, by tak rzec, w środowisku naturalnym. Po czym czas wyrywa je z owego środowiska, we­ryfikuje jego zdolność do samodzielnego bytu.
Taka chwila, jak się zdaje, właśnie nadeszła. Musiał skończyć się PRL ze swoją wszechideologizacją i manią podkładania aluzji poli­tycznych pod co się dało i nie dało - by przed wyzwoleńczą weryfikacją mogło stanąć „Tan­go” Sławomira Mrożka. I musiały pęknąć cenzuralne zapisy czyniące z wydarzeń 1968 ro­ku temat zakazany, a także minąć pierwszy haust wolnego słowa obrzydzający ten i podo­bne tematy do szczętu - by o certyfikat na ponadczasowość mógł ubiegać się „Obywatel Pekosiewicz” Tadeusza Słobodzianka.

Oba dramaty ten niebezpieczny - w razie przegranej skazujący na niepamięć - egza­min zdają pięknie. W czym niebłaha zasługa wystawiających je scen.

 

Strzęp z rządcy dusz

Czy rzeczywiście weryfikacji wymagało wła­śnie „Tango”, ucukrowane już przecież w świadomości publicznej jako świeża klasy­ka, obecne od tylu lat na listach lektur? Tak, ponieważ grywano je ostatnio najczęściej wła­śnie, jak grywa się lektury: po wierzchu i non­szalancko. Odnotowywałem na tych łamach „Tanga” przemieniane w kostiumowe kome­dyjki, pełne grepsów i taniej groteski, zalane niekończącym się potokiem słów mówionych bez wiary i słuchanych nieuważnie. Maciej Englert w warszawskim Współczesnym mu­siał się nieźle napracować, odskrobując zasadniczy konflikt komedii z narosłych łatwizn, przywracając mu dynamikę i sceniczną moc.

A odskrobać przyszło choćby Stomila, ultraliberała, awangardzistę i abnegata, w któ­rym teatry od dawna uparły się widzieć dru­goplanowego, bezwolnego ciamajdę w piża­mie, rogacza i mężyka-wężyka. Na scenę wkracza tymczasem uśmiechnięty, ekscen­tryczny inteligent z siwymi włosami spiętymi w kucyk, z kolczykiem w uchu i radośnie wy­piętym gołym pępkiem. Zbigniew Zapasiewicz wyposaża tego oryginała we wdzięk i moc przekonywania - boć to przecież rzeczywisty rządca dusz. To on, tolerancyjny ironista, san­kcjonuje wszystko, przeciw czemu wystąpi Artur: świat bez reguł, bez form, bez obowią­zującej drabinki wartości. To on kwituje pro­testy syna pobłażliwie - paternalistycznym: „młodzi muszą się buntować”. Stomilom z większości „Tang” liberalizm starczał za alibi oportunizmu i egoizmu; Stomil Zapasiewicza jest liberałem z przekonania, nie z wyracho­wania - aczkolwiek dobrze mu pewnie żyć w harmonii z własnym światopoglądem. Oszczędzono mu sporo śmiesznostek; tym dotkliwsza jest finałowa klęska: skutek wiecz­nej bezradności każdego elokwentnego libe­rała wobec przemocy. Cios Edka za jednym zamachem zabije Artura i strzaska psychicz­nie Stomila: z rządcy dusz zostanie strzęp.

Przedtem jednak intelektualny format Sto­mila - i Zapasiewiczowy temperament - pod­nosi rangę buntu Artura; nareszcie wiado­mo, że nie idzie tu
o gadaninę ani o doku­czanie babci i wujowi. Artur musi narzucić światu własny porządek, jak przed laty zro­bił to ojciec - ale nie tylko nie wie jak, nie ma też pojęcia, co to ma być za porządek.

Owszem, w proteście wobec rozchełstanej piżamy wbija się w garnitur i krawat; można by go uczynić patronem dzisiejszych schlud­nych młodzieńców walczących z liberalnym rozpasaniem. Byłoby to jednak niepotrzebnie obelżywe - bo Artur właśnie nie wie, o co wal­czy. Czepia się formy, szuka sztucznych kanonów, chce idei - jakiejkolwiek, byleby była. Piotr Adamczyk potrafi wzbudzić przez chwi­lę sympatię dla swego bohatera - dzięki czemu widz nie wzrusza później ramionami ogląda­jąc jego kolejne klęski. Nieuniknione, prokurowane przez doktrynerstwo, dziecinadę, ego­centryzm i zwykłą ślepotę, gdy na przykład zakochującą się w nim Alę obraża mimocho­dem, rozmiłowany w galopie własnych myśli.

„Nikt stąd nie wyjdzie, póki nie znajdzie­my idei”. Ta histeria Artura co innego znaczy­ła w PRL-u, krainie ideowych bezideowców, co innego znaczy dziś. Szukanie wartości na chybił trafił wtedy było kpiną, dziś jest może jedną z najbardziej przejmujących scen spek­taklu. Bóg? Nie chwyci. Może sport? Ala mil­czy; grana przez Ewę Gawryluk zmysłowa dziewczyna odruchowo puszcza mimo uszu męskie teorie. Któż by zresztą ciskał miłość na giełdę haseł? Artystyczny eksperyment Stomila nawet razem z całym liberalnym zapleczem w funkcji ratunkowej idei wypada ra­czej nędznie, a postęp „przodem do przodu” w ustach ćwierćinteligenta Edka - groźnie. Ma­ło kto się śmieje, zresztą Krzysztof Kowalew­ski pięknie trzyma vis comica w cuglach.

Wirtuozowsko obsadzając spektakl (nie wolno choćby nie wymienić kapitalnej babci - Danuty Szaflarskiej), precyzyjnie rozkła­dając akcenty dialogów, wzmacniając siłę dramatyczną niektórych starć, Maciej Englert zdarł z „Tanga” cały połysk bonmotów, patynę aluzji, przy okazji zneutralizował spekulatywność „dramaturgii modelów”, jak Mrożkową metodę ochrzcił Błoński. I nie kasując scenicznych walorów, głę­boko pod warstwą komediową dodrapał się do... rozpaczy dwudziestowiecznego świata pozorów, gdzie żadna wartość już nie chwyci i gdzie osobniki używające mózgu do czego innego niż walenie by­kiem przeciwnika skazane są - w pułap­ce pomiędzy Stomilowym chaosem, a Arturowym doktrynerstwem - na brak opar­cia, złudzenia, kapitulacje. Albo lobotomię - bo i takich neo-Edków z wykastro­wanymi mózgami znamy przecież. Tyle że „Tango” we Współczesnym nie jest, myślę, ostrzeżeniem przed Edkami. Przed kim tu ostrzegać, jak jest, każdy widzi. Spektakl jest gorzką autoanalizą, lustrem podsuniętym inteligenckiej wi­downi, której teatr tym razem nie po­zwala się tak beztrosko bawić, jak to osta­tnimi czasy na Mokotowskiej bywało. To my tańczymy tango argentyńskie z figu­rami: ekstatyczne, podniecające i wy­myślne kroki donikąd.

Chwilę przed premierą w „Wyborczej” uka­zał się przedziwny „Testament mój” Sławo­mira Mrożka. (Przedziwny, bo rozważający między innymi, co w przyszłym stuleciu „bę­dzie się zwało postępem, co reakcją”. Stare kategorie widać wiecznie żywe. Ale to dygre­sja.) Tekst przyniósł pochwałę czystego pro­fesjonalizmu, tak żarliwą, że sięgającą nagrob­ka, na którym Mrożek chciałby być tytułowa­ny profesjonalistą.

Profesjonalizm? Nie chwyci. Też nie chwy­ci. Autor „Tanga” tańczy tango.
Z nami wszystkimi razem./…/

Deklaracja dostępności