Nasze miasto
ESENCJA ŻYCIA, Anna Schiller, Życie nr 100 , 29.04.1998
Po 60 latach sztuka Wildera nadal święci triumfy
Dawno, dawno temu, na początku wieku w Ameryce tyło sobie nieduże miasteczko. Ludzie tam rodzili się, żyli, kochali, starzeli, umierali. Nie wydarzało im się nic złego ani nic niezwykłego.
Z takiego niepozornego, skromnego, mało realistycznego materiału zbudował swoją sztukę Thornton Wilder, pisarz o wszechstronnym wykształceniu humanistycznym, autor niezwykłej powieści „Most San Luis Rey”, w której badając losy kilku postaci chce dociec sensu i boskiego planu ich życia. Grane obecnie w Teatrze Współczesnym „Nasze miasto”— napisane w 1938 roku
i już w następnym roku grane w Warszawie - także posiada ciężar metafizyczny. Na drobnym przykładzie, jak w kropli wody, ma ambicję ukazania ludzkiego wszechświata i cel ten osiąga.
Świat, jaki oglądamy na scenie, wydaje się światem zaginionym, prowincjonalny i przytulny, zaludniony przez porządnych ludzi, żyjących przeciętnie i po bożemu. Mężowie zarabiają na dom, żony prowadzą dom i chowają dzieci, chodzą do kościoła na próby chóru, a organista Szymon Stimson (Janusz R. Nowicki) jest jedynym w „Naszym mieście” grzesznikiem — pije.
Wszystko to pokazane jest precyzyjnie i z poetycką umownością, zgodnie z zamysłem autora. Scena jest czarna i pusta, wnętrza zaznaczone tylko czarnymi stołami i krzesełkami, wszystkie codzienne czynności odgrywane są jak w pantomimie, czemu towarzyszą odpowiednie odgłosy.
Opowieść o naszym mieście prowadzi Reżyser, czasami przerywając, przyspieszając lub cofając akcję trwającą w sumie kilkanaście lat aż do pierwszej wojny światową, w której zginie jeden z mieszkańców miasta. Męki temu przewodnictwu urywana akcja jest spójna i nabiera wyższych znaczeń, ten Reżyser jest kimś więcej niż reżyserem, jest naszą zbiorową nadświadomością.
Zbigniew Zapasiewicz nadaje tej postaci niezwyczajny wymiar, opowiada, komentuje z inteligencją, dowcipem, z wdziękiem i mądrze, dzięki tej znakomitej roli sztuka i spektakl nabierają wyższej powagi i znaczenia.
„Nasze miasto” zaczyna się od narodzin bliźniaków, które odbierał Doktor Gibbs (Leon Charewicz). Rozpoczyna się dzień, ptaki świergocą, kogut pieje, panie Gibss (Marta lipińska) i pani Webb (Zofia Kucówna) krzątają się w kuchni, wyprawiają dzieci do szkoły, mleczarz rozwozi mleko, policjant robi obchód. Dzieci dorastają, Emilka Webb (Kinga Tabor) i George Gibbs (Zbigniew Suszyński) zakochują się w sobie i pobierają. Aż nagle znajdujemy się na cmentarzu, gdzie spoczywają nasi znajomi jako zmarli, oderwani już od spraw tego świata, oczekujący, jak powiada Reżyser, na uwolnienie się z nich tego, co nieśmiertelne.
Ten obraz świata pozagrobowego u Wildera wcale nie jest ponury. Do siedzących na krzesłach postaci przybywa nowa, Emilka, która właśnie umarła w połogu, chce wrócić na ziemię i przeżyć któryś z dni swojego życia, za którym jeszcze tęskni. Ta wyprawa kończy się porażką: nie ma porozumienia między zmarłymi a żywymi, żywi nie widzą pełni swego życia, nie doceniają go, dopiero zmarli wiedzą co w nim najważniejsze. Ktoś mógłby spytać, na co komu taka wiedza? Wiedza w istocie daremna...
A przecież sztuka Wildera nie ma smutnego wydźwięku. Człowiek, który wie, że umrze, może uchwycić prawdziwą wartość życia jeszcze za życia. Spektakl we Współczesnym pokazuje to dobitnie. Reżyseria Macieja Englerta, precyzyjna, subtelna, akcentuje i wydobywa wszelkie niuanse i szczegóły codzienności, tworząc sugestywny, przeniknięty poezją mikroświat. Wszyscy jego mieszkańcy to postaci wyraziste, wszystkie role są tu udane, co jest na równi zasługą reżysera i aktorów. Są sztuki, które budzą niepokój, są takie, które wzburzają namiętności, i takie, które godzą nas z życiem. A że sztuka żywi się przeważnie niepokojem, te ostatnie należą niestety - do rzadkości.