Nasze miasto
ŚWIAT W MINIATURZE, Janusz Majcherek, TEATR Nr 7/8 , 07.08.1998
Kiedy około pół do dziesiątej wieczorem przedstawienie we Współczesnym dobiegało końca, pomyślałem: jaka szkoda; za chwilę trzeba będzie wyjść z teatru i wrócić do codzienności, całkiem innej niż ta, która na początku wieku panowała w miasteczku Grover’s Corners.
Wilder usytuował je w stanie Massachusetts i uczynił zeń świat w miniaturze; zamykając w trzech aktach sztuki kompletny porządek zwykłej, naturalnej egzystencji: takiej, której nieśpieszny, spokojny rytm wyznaczają wciąż te same, powtarzające się od pokoleń zdarzenia.
Nie taję, że Nasze miasto jest moim ulubionym utworem w całym repertuarze teatralnym: literatura, w której chciałoby się zamieszkać. Mam takie wrażenie od czasu, gdy lata temu obejrzałem sztukę Wildera w Teatrze Telewizji; reżyserował chyba Axer, może była to telewizyjna wersja przedstawienia, które w 1957 roku zrobił we Współczesnym; w każdym razie pamiętam, że Emilkę Webb grała Marta Lipińska, która teraz, w inscenizacji Englerta, gra Julię Gibbs, postać o pokolenie starszą.
Scena na cmentarzu, gdy siedzący na krzesłach nieboszczycy obserwują pogrzeb Emilki, a uczestnicy konduktu stoją pod rozłożonymi, czarnymi parasolami, pozostała mi w oczach jak jakiś archetyp teatru. Ilekroć mam możność obejrzeć nowe wystawienie Naszego miasta, czekam na tę scenę, tak jak w operze czeka się na popisową arię, i nieodmienne przechodzi mnie dreszcz. Jest to, jak zapewniał profesor Raszewski, całkowicie irracjonalny, ale wyrazisty
i bezpośredni dowód teatralnego przeżycia.
W upodobaniu do Naszego miasta jestem pewno odosobniony. Ta sztuka, która powstała równo sześćdziesiąt lat temu, nieczęsto wraca na sceny, choć w minionych sezonach miała trzy czy cztery wystawienia, w tym odmienną od przyjętego kanonu, ale bardzo ciekawą realizację telewizyjną Marii Zmarz-Koczanowicz.
Kilka miesięcy temu Maciej Englert pokazał we Współczesnym Długi świąteczny obiad Wildera, sztukę, która poetyckim kunsztem zdaje się nie ustępować Naszemu miastu. Oglądając tamto przedstawienie myślałem, że Englert ma niebywałego nosa: umie odważnie przypomnieć autora, którego wielkości nikt nie kwestionuje, ale który zarazem na giełdzie aktualnych mód nie zajmuje uprzywilejowanej pozycji. Podobnie zresztą dzieje się z wielkimi amerykańskimi prozaikami: z Faulknerem, Steinbeckiem czy Dreiserem.
Nie spodziewałem się, że niewiele czasu upłynie, a drugi tytuł Wildera wejdzie na afisz przy Mokotowskiej.
Przedstawienie jest mądre i piękne, choć niczym nie epatuje: ani nowym odczytaniem tekstu, ani środkami inscenizacyjnymi. Reżyser zachowuje niebywałą lojalność wobec autora, który w swoim czasie zrewolucjonizował formę dramatu, ale którego nikt rozsądny nie traktuje dziś na scenie jak nowatora. Wilder jest po prostu wielkim klasykiem, a najlepszą przysługą, jaką można mu oddać, to właśnie traktować go lojalnie i zaufać mu.
Owszem, Englert nieco przyciął tekst, wszelako bez najmniejszej szkody dla jego integralności i niepowtarzalnej aury. Trochę inaczej rozłożył akcenty, mocniej niż Wilder podkreślając melancholię czy nawet smutek sztuki. Oryginalnym pomysłem reżysera jest, by tak rzec, organizacja struktury dźwiękowej przedstawienia. Wiadomo, że w Naszym mieście akcja obywa się bez scenografii
i rekwizytów, w gruncie rzeczy na pustej scenie. Te stanowiące o niezwykłości sztuki wymagania zostały wiernie spełnione. Jednocześnie Wilder wpisał w tekst przeróżne dźwięki: gwizd lokomotywy, brzęk baniek na mleko itp., nie dając przy tym żadnych wskazówek, jak te dźwięki osiągnąć. Inwencja Englerta polega na tym, że odpowiedzialnością za całą bogatą sferę foniczną obarczył aktorów - tych, którzy w danej chwili nie biorą udziału w akcji. Są ukryci gdzieś w kulisach i w sposób perfekcyjnie synchroniczny wytwarzają różne odgłosy. Na przykład, gdy panie Webb i Gibbs łuskają (nie istniejącą rzecz jasna) fasolkę, słychać, jak niewidoczne ziarna wpadają do niewidocznej miednicy. Na podobnej zasadzie stukają i brzęczą niewidoczne sztućce, talerze, garnki. Pomysł reżysera został, oczywiście, wywiedziony z poetyki Wildera, i to tak doskonale, że po powrocie z teatru musiałem sprawdzić, jak to wygląda w tekście; byłem prawie pewien, że wszystko wymyślił Wilder.
Wykonanie epickiej elegii o życiu i przemijaniu wymaga dobrego, aktorskiego gustu. Rzecz w tym, żeby nie przekraczać granicy między momentem poezji i wzruszenia a ckliwością i sentymentalizmem. Zespół Współczesnego za bardzo jest doświadczony, żeby tej granicy nie dostrzegać. A zapewne nie jest łatwo osiągnąć prawdę postaci w ramach tak radykalnej umowności, jaką narzucił Wilder. Jedna tylko uwaga: gdyby to ode mnie zależało, w roli Emilki od Kingi Tabor wolałbym Agnieszkę Suchorę, która gra Rebekę Webb. Myślę, że zamiana wyszłaby przedstawieniu na dobre.
I jeszcze osobne zdanie o Zbigniewie Zapasiewiczu: gra centralną postać sztuki, Reżysera -narratora, który w gruncie rzeczy stwarza przedstawienie i jego świat. Na Zapasiewicza nie można się dość napatrzeć i dość go nasłuchać: właściwie tylko opowiada, jest oszczędny, nieledwie ascetyczny, dyskretnie podkreśla dystans. A mówi przy tym tak sugestywnie, że gdy wskazuje gdzieś tam na nie istniejące przestrzenie czy budynki, widzowie odruchowo odwracają głowy, pewni, że wszystko, o czym opowiada, za chwilę się uobecni. Arcydzielność tej z założenia nie-dramatycznej roli polega chyba na tym, że Zapasiewicz osiąga niebywałą kondensację epicką: jest jak narrator klasycznej powieści, wie wszystko, o wszystkim decyduje i wierzy mu się bezgranicznie. Wspaniała robota.