Nasze miasto
Fenomenalny Zapasiewicz, Janusz R. Kowalczyk, RZECZPOSPOLITA nr 102, 3.05.1998
Z czeluści artystycznego niebytu wyłonił się po latach warszawski Teatr Współczesny, coraz częściej zadziwiający powrotem znakomitej formy. Tu widz — jak rzadko kiedy w innym teatrze - czuje się po prostu przyzwoicie traktowany. Otrzymuje żywe, interesująco wystawione i poruszające wyobraźnię spektakle, których forma nie odstaje od treści.
Tym razem Maciej Englert wyreżyserował „Nasze miasto” Thorntona Wildera - w 41 lat po słynnym przedstawieniu Erwina Axera na tej samej scenie. W bieżącym repertuarze teatru jest jeszcze inny utwór Wildera — jednoaktówka „Długi świąteczny obiad”, część pierwsza spektaklu „Przy stole”, także w reżyserii Macieja Englerta. Komplementowałem ów spektakl przy okazji premiery, cztery miesiące temu.
„Nasze miasto” jest przedstawieniem zrealizowanym z widocznym pietyzmem dla dramatu, ale i z niezwykłą pomysłowością. Scena, zgodnie z autorskimi didaskaliami, pozbawiona jest sprzętów i rekwizytów. W niewielkim (2642 dusze) amerykańskim miasteczku Grover’s Corners w początkach naszego wieku bohaterowie wykonują rozmaite, powszednie czynności, którym towarzyszy idealnie zsynchronizowany dźwięk. Pobrzękuje zastawa (niewidoczna), rozstawiana co dzień rano na stolikach zarówno przez Doktorową Gibbs (Marta Lipińska), jak i Redaktorową Webb (Zofia Kucówna). Rozlega się klapnięcie gazety (niewidzialnej), rzuconej na próg domu przez Joe Crowella (Piotr Adamczyk), bądź jej szelest przy rozkładaniu przez Redaktora Webba (Józef Konieczny). Pobrzękują instrumenty medyczne w wyimaginowanej torbie Doktora Gibbsa (Leon Charewicz) czy równie niematerialne butelki z mlekiem rozwożone przez Howie Newsomea (Jan Pęczek). Atmosferę wypełnia wiele innych, podobnie zaskakująco ujawnianych dźwięków — a to parsknięcie nieobecnej szkapy mleczarza, albo dwa rodzaje grzechotu niewidzialnej fasoli, wpadającej do drewnianego i metalowego pojemnika, po wprawnym wyłuskaniu z niewidocznych strączków.
Zabieg reżyserski podkreśla filozoficzną wymowę dzieła Thorntona Wildera. Bo czyż nie jest tak w naszym życiu, że patrzymy, a nie widzimy? A tym właśnie utworem o wiecznej ludzkiej krzątaninie i nieuchronnym przemijaniu, autor chciał unaocznić, jak rozpaczliwie niewiele widzimy. Jak nie potrafimy dostrzec, że w błahych, codziennych zdarzeniach tkwi to, co najcenniejsze. I autor proponuje nam chwilę refleksji nad kilkoma wybranymi momentami z życia niewielkiej grupy mieszkańców Grover's Corners, miasteczka takiego, jak wszystkie...
Sztuka otrzymała znakomitą obsadę. Poza wymienionymi już wyżej aktorami — w zasadzie powinienem przepisać cały afisz, bo każda z blisko 20 ról znalazła doskonałego interpretatora — pierwsze skrzypce gra tu Reżyser. To kolejna fenomenalna rola Zbigniewa Zapasiewicza. Aktora, który ogniskuje na sobie całą uwagę widowni samą obecnością. Artysty, który potrafi moderować nastroje widowni najdrobniejszym słowem, gestem czy spojrzeniem.
Tenże Reżyser — Demiurg, kreator rzeczywistości — potrafił zarzucić czerwony szalik na głowę, by zmienić się na moment w kłótliwą babę, albo „zardzewiałym" głosem rutynowego kaznodziei ogłosić młodych bohaterów Emilkę Webb i George’a Gibbsa mężem i żoną. Trzeba równie znakomitego warsztatu i niepospolitego wyczucia, jak Zapasiewicza, by pozwolić sobie na ten rodzaj aktorskiej szarży — i nie polec! Młodych zagrali z powodzeniem Kinga Tabor i Zbigniew Suszyński. To, po Reżyserze Zapasiewicza dwie następne świetne role.
Co tu jeszcze rzec, by nie zapeszyć? Takie spektakle jak „Nasze miasto” Englerta w stolicy europejskiego państwa powinny być „chlebem powszednim”. Trafiają się jednak tak rzadko, że ich ranga urasta natychmiast do wydarzeń. I tak ten spektakl odbieram. W każdym razie, kiedy ktoś mnie dziś pyta, na co warto iść do teatru, kieruję go do Współczesnego, bo wiem, że nie będzie mnie potem ścigał. Dwa, trzy lata temu nie umiałbym wskazać podobnego adresu.