Miłość na Krymie
Czekając na Lewiatana, Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 7/8, 15.07.1994
Najnowsza sztuka Mrożka, „Miłość na Krymie”, wzbudziła burzę emocji już w chwili swych narodzin. Zaczęło się od tego, że autor opatrzył dramat dziesięciopunktowym, rygorystycznym regulaminem, do którego przestrzegania musi się zobowiązać każdy teatr, chcący wystawić „Miłość”. Na dodatek regulamin ten powinien być opublikowany w programie do przedstawienia; Mrożek proponuje, by drukować go pt. „Autor zwariował” albo „Ostatni Mohikanin”. Trzeba powiedzieć, że duża część teatralnej i okołoteatralnej opinii publicznej po cichu uznała tę pierwszą propozycję za uzasadnioną, samokrytyczną diagnozę. Mrożkowa instrukcja obsługi - żądająca ścisłego dostosowania się do nader drobiazgowych didaskaliów i odautorskich propozycji inscenizacyjnych - została bowiem odebrana jako szalona próba ograniczenia reżyserskiej autonomii twórczej. Ferment przybrał na sile, gdy Jerzy Jarocki, który miał przygotować krakowską prapremierę „Miłości”, wycofał się, dochodząc do wniosku, że nie potrafi zadośćuczynić wymaganiom autora (przedstawienie w Starym Teatrze reżyserował w rezultacie Maciej Wojtyszko).
Cała ta historia z regulaminem Mrożka i reakcją na niego jest znamienna, spotkały się tu bowiem dwa, by tak powiedzieć, czystej wody ekstremizmy: przekonanie współczesnego teatru o własnej nadrzędności wobec tekstu literackiego zderzyło się z postawą literatury, traktującej scenę służebnie, jako posłuszny i pokorny nośnik - własnych wizji. Pisarze przegrali na kulturalnej arenie dziejowej, bowiem twórcy teatralni wywalczyli sobie prawo do traktowania utworu dramatycznego jako jednego tylko ze składników dzieła teatru i kształtowania go wedle własnego widzimisię. Dziesięć przykazań Mrożka zatrąciło w tej sytuacji anachronizmem, wydało się próbą straceńczej rewindykacji dawno utraconych przywilejów - niemal „głosem z kantorka”.
Nie wiadomo, co o tym wszystkim myślał Erwin Axer, zapewne jednak potraktował rozognione emocje z właściwym sobie spokojnym dystansem. Należy on bowiem do tej niewielkiej grupy wybitnych reżyserów, którzy wobec autora tekstu zachowują najdalej idącą lojalność. Którzy dramat potrafią przetworzyć w samoistny, nowy byt artystyczny, nie masakrując tkanki literackiej. Którzy wybierają kompromis - umieją pogodzić własną tożsamość twórczą z indywidualnością autora. Udało mu się to i tym razem; co więcej, dostosowując się w większości wypadków do żądań Mrożka, Axer stworzył przedstawienie - w moim głębokim przekonaniu - od sztuki bogatsze i głębsze. Teatr nadał moc, plastyczność i wiarygodność nie do końca konsekwentnie zarysowanej przez autora syntezie. Z tą sztuką rzecz ma się bowiem trochę tak jak w przedwojennej anegdocie; odbywa się premiera nowego dramatu, w czasie przerwy słychać głosy: „Pierwszy akt był niezły”, podczas drugiego antraktu ludzie mówią: „Pierwszy akt był bardzo dobry”, zaś po skończonym spektaklu stwierdzają melancholijnie: „Pierwszy akt był znakomity...”
„Miłość na Krymie” jest, jak już pewnie wszyscy wiedzą, próbą opisania fenomenu rosyjskiej duchowości i rosyjskiej historii, ujętą w trzy obrazki pochodzące z różnych epok. W czytaniu, po części pierwszej, dziejącej się w 1910 r., a będącej pastiszem Czechowowskiego widzenia świata, nabiera się apetytu, który nie zostaje niestety zaspokojony. Akt II, rozgrywający się w 1928r., robi wrażenie płaskiego jak naleśnik, brodatego kawału na temat bolszewików; część ostatnia, umieszczona w czasach nam współczesnych, zdaje się z kolei obnażać całkowitą bezradność poznawczą i pisarską Mrożka wobec skłębionego chaosu, jakim stało się dawne imperium. Na scenie jednak, dzięki reżyserowi i aktorom, słabości sztuki zostały zręcznie przemienione w wartość. Od poziomu najniższego - drażniące w lekturze zakurzone dowcipy są znakomicie podawane i bawią - po najwyższy; szkicowość aktu III nabiera w teatrze rangi sugestywnie symbolicznej.
Bohaterami przedstawienia są niewątpliwie Zbigniew Zapasiewicz jako Zachedryński i Krzysztof Wakuliński jako porucznik Sjejkin. Zachedryński wydaje się wcieleniem doczesnego losu rosyjskiego inteligenta, poddawanego torturom historii i zarazem - gdy okoliczności tak się ułożą - będącego trybikiem maszyny zadającej te tortury. Zapasiewicz we wszystkich trzech wcieleniach Zachedryńskiego, jako mętny prowincjonalny filozof, wysoki funkcjonariusz komunistyczny i wreszcie jako wynędzniały eks-łagiernik, jest również przekonujący i frapujący, buduje figurę jednostkową, a zarazem umiejętnie zakrojoną na skalę jedermanna. Wakuliński z kolei, w roli Sjejkina żywego i Sjejkina zjawy, jest, upraszczając, nader interesującym upostaciowaniem niezmiennych (wedle stereotypu) cech rosyjskiej duszy; ma w sobie mistyczną powagę, trochę infantylnego okrucieństwa, a w świecie znaków kultury czuje się jak w domu.
Cała obsada tego przedstawienia - świetna! - równie umiejętnie wkomponowuje się w autorsko-reżyserskie założenie: aktorzy tworząc postaci konkretne rysują zarazem portrety ogólnych typów ludzkich, które w sumie składają się na panoramę całej społeczności. Marta Lipińska i Krzysztof Kowalewski są dorobkiewiczami arywistami, co to zawsze spadają na cztery łapy; Danuta Szaflarska uosabia ludową, prostoduszną poczciwość, Adam Ferency - zahipnotyzowanego tajemnicą Rosji outsidera, którego do Wschodu ciągnie jak ćmę do świecy, Jan Pęczek reprezentuje artystów z awansu, Marcin Troński - dzisiejszy groteskowy i niebezpieczny świat mafii. Wszyscy oni żyją na tle konkretnych czasów i równocześnie w przestrzeni mitu, fikcji, wierzeń, żyją z zepchniętą w podświadomość pamięcią przeszłości i z niejasnym, nacechowanym fatalizmem przeczuciem przyszłości. Kulminacyjne spotkanie tych różnych planów egzystencji następuje właśnie w trzecim akcie, gdy Rosja staje się dla Rosjan nie do zniesienia; gdy z ziemi Czechowa, Katajewa, Zoszczenki i rozpędzonego bezkształtu, z mgły, domeny morderców i duchów rozmaitego autoramentu większość bohaterów pragnie uciec w świat. Na okręcie o nazwie „Lewiatan”... Śmiech wówczas zamiera, widzowi dreszcz przebiega po grzbiecie i ta wizja zostaje mu pod powiekami, wizja tłumu, złożonego z bliskich mu już osób, toczącego się ku samozagładzie. I mimo to, a może dlatego - stanowiącego wciąż śmiertelne niebezpieczeństwo, jak amoralny żywioł, który niszczy wszystko, co mu stanie na drodze.
Mrożek powiada, że napisał sztukę o miłości - o jedynym uczuciu, które ocala i poza którym nic się właściwie nic liczy. Istotnie, do takiego wniosku prowadzi konstrukcja tej sztuki, jednakże dla odbioru spektaklu nie ma to większego znaczenia. Bo nie z nadzieją wychodzi się z teatru; wychodzi się bezskutecznie odganiając zimny, profetyczny lęk.