Teatr Klary Gazul
Jan Kott, Przegląd kulturalny nr 12, 24.03.1955
Przedstawienie miało lekkość, wdzięk i polot. Dawno już o takich rzeczach zapomnieliśmy w teatrach warszawskich. Doskonałym pomysłem, zgodnym zresztą całkowicie z intencjami Mérimée`go było zmartwychwstanie nieboszczyków pod koniec każdej ze sztuczek. Świetne były ironiczne prologi. Dekoracje były bardzo wesołe. Kosiński jest niezrównany, pod jednym tylko warunkiem, że go sztuka bawi i że reżyser pozwoli mu bawić się sztuką. Kostiumy pyszne, przypomnijcie sobie tylko kata zrobionego na operowego diabła. I jeszcze Eichlerówna. Nareszcie Eichlerówna. Każde jej wejście witane jest owacją. Niech się schowa nawet sam Mérimée. To naprawdę wcielony diabeł aktorskiej sztuki. Eichlerówna robi na scenie wszystko, co zechce. Naprzód jest sobą. Ale ma do tego pełne prawo. Jest bogatsza od wszystkich heroin, które kreuje. Nie od nich bierze wdzięk, życie i inteligencję. Podciąga je po prostu do siebie. Nie wciela się w obce postacie, postać wciela w siebie, i to jak najdosłowniej. Nie przestaje nigdy być Eichlerówną. I każde zdanie tekstu zaczyna grać. Eichlerówna była wspaniała, cały zespół bardzo dobry. Nareszcie zobaczyliśmy Mrozowską nie w roli sentymentalnych i cielęcych niewiniątek. Dona Uracca była przecherna, finezyjna, wyrafinowana. Tak jak trzeba. I nie mieliśmy wątpliwości, że nawet środę popielcową potrafi pogodzić z kochankiem.