Mieszczanin szlachcicem
Sponsor Kowalewski, Tomasz Miłkowski, Trybuna, 19.12.1999
Mogło to wyglądać tak: na scenie pojawia się dżentelmen w czarnych butach i białych skarpetkach z telefonem komórkowym zamiast ucha. Obok niego wykonują rytualny taniec proszalny agenci rozmaitych artystów i przedstawiciele Nobliwych Instytucji. W walce o względy sponsora drą ze sobą koty, na przykład leją się bez pardonu kijami bejsbolowymi. Maciej Englert nie skorzystał jednak z możliwości tak modnego dzisiaj "ożywiania" szacownych szczątków klasyki i zawierzył Molierowi. Jego "Mieszczanin szlachcicem" w staroświeckim już nieco, ale nadal świetnie brzmiącym, przekładzie Tadeusza Żeleńskiego-Boya rozśmiesza widzów do łez. Bez nachalnego uwspółcześniania jakoś dziwnie bliska wydawała się ta pradawna historyjka o "sponsorze", czyli wzbogaconym prostaczku o niejakich ambicjach towarzysko-intelektualnych. Z pełnym szacunkiem dla słowa, z miłością smakowanego przez aktorów; z dbałością o kostium, ruch, słowem o wygląd widowiska, przygotował tę opowieść o nieszczęsnym (trochę mimowolnym) mecenasie sztuki, niedoszłym kochanku i spełnionym idiocie. Na sukces tego przedstawienia zapracowali przede wszystkim aktorzy, z myślą o których wytrawny znawca sceny i widowni tę komedię uknuł. Myślał wszak o sobie jako wykonawcy roli pana Jourdain, toteż tę postać wyposażył w mnóstwo komediowych atutów, ale i przed nią piętrzył trudności. Jak grać bowiem wysferzonego pana Jourdain, aby nie popaść w przesadę, aby nie przekroczyć granicy wiarygodności, aby pozostać w strefie komedii i nie przejść na stronę bufonady? Bogumił Kobiela w pamiętnym spektaklu telewizyjnym Jerzego Gruzy zagrał Jourdaina-nieszczęśnika, ożywianego nadzieją duchowej przemiany, solidarnie przez pozostałych bohaterów wystrychniętego na dudka. Krzysztof Kowalewski, który jako Jourdain musiał także siłą rzeczy zapłacić za swoją głupotę nieświadomym upokorzeniem, chłonie wprawdzie z radością rozmaite "nowinki" wiedzy i ogłady, aby przypodobać się pięknej markizie, ale jest mimo swej śmieszności człowiekiem groźnym. Z nim nie ma żartów. Można go umiejętnie wodzić za nos, ale do czasu, bo się odwinie. A kiedy coś zarządzi, nie znosi najmniejszego sprzeciwu. Słowem to entuzjasta reform, neofita i tyran w jednej osobie, pod warunkiem, że rzeczone reformy służą mu do osiągnięcia celu. Wiele akcentów tego rodzaju pojawia się w interpretacji Kowalewskiego poza tekstem - wtedy, gdy wlepia swe maślane oczy w markizę, kiedy adoruje ją ostentacyjnie i poniekąd wyniośle, kiedy domaga się (gestami) komplementów za podarunki, kiedy okazuje wzgardę swej małżonce albo lekceważenie dla nauczycieli-sługusów. Tak, tego sponsora lepiej się wystrzegać. Jego entuzjazm do niesienia pomocy sztuce może zgasnąć z byle powodu, a lada pretekst może stać się zaczynem gigantycznej katastrofy. To się już zaczyna, kiedy Kowalewski wchodzi na scenę i obnosi się ze swoim nowym szlafrokiem, kiedy grymasi bez końca, zmienia decyzje, niby słucha rad, ale nic go one nie obchodzą. Od początku utrzymuje dystans do otoczenia całkowicie pochłonięty sobą, oddany swym kaprysom i zachciankom. Także poddając się edukacji "cenzuruje" nauczycieli - niełatwo przytrzymać jego uwagę, bo myśli naszego bohatera błądzą wciąż wokół pięknej markizy, bo Jourdain od początku żyje w świecie urojonym. Kiedy wszystkim wydaje się, że go nabrali, kiedy przyjął już tytuł mamamusziego, w rzeczy samej tylko dodał jeden krok do drogi, którą już wcześniej przeszedł w stronę królestwa imaginacji, gdzie jego bogactwo daje mu nieograniczoną władzę. W budzącym podziw dorobku aktorskim Krzysztofa Kowalewskiego rola pana Jourdain na pewno zapisze się mocno - artysta nadał bowiem tej postaci własne piętno, naznaczył nie tylko swoją świetnie ogrywaną fizycznością, ale także neurotycznym zapatrzeniem w siebie, porażającym narcyzmem i pychą parweniusza. W spektaklu Englerta do koncertu gry Kowalewskiego włączyli się partnerzy, a zwłaszcza Marta Lipińska w roli gderliwej żony, która wspina się na szczyty "konspiracji", gdy z trudem pojmuje podwójną grę, jaką wobec jej opętanego wielkością męża prowadzi narzeczony córki i jego sługa. Doskonale dopełnia intrygę kwartet narzeczeński: Monika Kwiatkowska (Lucylla, córka pana Jourdin) i Piotr Adamczyk (Kleont) oraz sprytni służący, Olga Sawicka i Damian Damięcki, który demonstruje po raz kolejny swoją wielką formę komediową. Cały zresztą zespól (łącznie ze śpiewakami i Turkami) wywiązuje się ze swoich zadań bez zarzutu. Powstał więc spektakl, który może stać się prawdziwym przebojem w Warszawie, stęsknionej za klasyczną komedią w mistrzowskim wykonaniu.