Wniebowstąpienie
Teatru w niebo wstąpienie, Andrzej Hausbrandt, Tydzień polski, 15.06.2002
O teatrze znów, po długim milczeniu, zaczęło się w Polsce mówić. Niestety nie o premierach, kreacjach aktorskich, czy odkryciach repertuarowych, lecz głównie o organizacji tej instytucji. Może dlatego, że eseldowski minister kultury, p. Andrzej Celiński zaproponował przeważającej większości teatrów likwidację historycznie funkcjonującej struktury opartej na zespołach stałych, które zastąpić miałby model zbliżony do praktyki anglosaskiej. To jest teatru, w którym stałą jest lokal, kierownictwo i finanse, zaś zespół artystyczny dobierany zostaje metodą "castingu" do każdej sztuki osobno. Trudno wiec, w tym wypadku, nawet mówić o zespole, skoro artyści przygotowujący kolejną premierę stanowią grupę bardzo różnych, zazwyczaj nie współpracujących ze sobą wcześniej, indywidualności. Docierają się dopiero w trakcie prób i na czas eksploatacji jednej sztuki. Być może jest to system tańszy, pozornie bardziej ekonomiczny. Na pewno mniej ważki artystycznie. Bardziej wydany na łup przypadku i czysto zewnętrzną sprawność, niż głębokie więzy i wspólnotę doświadczeń wielu premier i wspólnych prac. Dość, że byliśmy, od czasów Wojciecha Bogusławskiego, przyzwyczajeni do tego, że mamy zespoły. Stałe, możliwie stabilne i na nich, na ich wzajemnej współpracy, zżyciu się na scenie i poza nią, opieraliśmy funkcjonowanie teatru. Nie bez sukcesu. Teraz pan minister proponuje zmianę na coś rzekomo tańszego, a przy okazji likwidację większej części żywych placówek. No, więc jest o czym gadać i pisać. Jest okazja do kolejnego ponarzekania. Zwłaszcza, że szarość i nijakość rozparły się w mijającym sezonie na stołecznych scenach. Od czasu do czasu wybucha wprawdzie jakiś skandal z nowymi brutalistami, którzy zirytują kogoś kolejnym upublicznieniem seksualnych poczynań, lub wprowadza w stan chorobliwej ekstazy sadomasochistyczną inscenizację, ale na tym koniec. Widz znów włącza telewizor i spokojnie ogląda krajową telenowelę, serial z importu, następny odcinek "reality show", czy coś w tym guście. Koniec marzeń o metafizycznym wstrząsie, jakiego pragnął Witkacy i jak nie tak dawno jeszcze oferował nam raz po raz teatr polski. Do końca kwietnia można więc było mniemać, że tak, na dobra sprawę, mamy "przechlapany" sezon, gdy oto w samym centrum Warszawy wybuchła teatralna bomba; premiera adaptacji scenicznej najświetniejszej powieści Tadeusza Konwickiego - "Wniebowstąpienie". Opracowanie sceniczne i inscenizacja Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego.. Jak dotąd znakomity autor nie miał szczęścia do przeniesień na scenę swojej prozy. Wydawało się, lub wydawać mogło, że Konwicki nie poddaje się zabiegom adaptatorskim. że specyfika jego literatury jest nieprzekładalna, że dzieło pisarza traci, tracić musi w akcie przenoszenia na inne, teatralne środki wyrazu. I oto temu doświadczeniu, tej, dotychczasowej praktyce, zadał kłam Englert. Dokonał rzeczy zdawałoby się niemożliwej: ocalił Konwickiego w realizacji scenicznej, w dramatyzacji utworu prozatorskiego, w przepisaniu środków wyrazu właściwego literaturze, na środki wyrazu jakimi dysponuje teatr. Dostaliśmy w efekcie dramat, jakby ręką Konwickiego pisany. Wielki ukłon w stronę adaptatora, wielki sukces odzyskanego dla sceny pisarza. I to jest pierwszy sukces premiery "Wniebowstąpienia". Na znanej z ciasnoty scenie Teatru Współczesnego, która pomysłem scenograficznym Marcina Stajewskiego staje się całą Warszawą, wraz z Pałacem Kultury, Dworcem Głównym, Pragą, Stadionem X-lecia, wiaduktem "poniatoszczaka" i niezliczonymi spelunkami, nieustannie faluje, przepływa, buzuje tłum ludzi. W sumie 40 aktorów czyli Polska Konwickiego. Polska w krzywym zwierciadle PRL-u. Pijana, przestraszona, oszalała, w mroku i nieustannym zagrożeniu. Wojną, milicją, bandziorami, brakiem tożsamości, brakiem nadziei, brakiem wszystkiego prócz wódy. "Pani Pusiu - niech pani naleje..." - powtarza się jak leitmotiv wezwanie Lilka Czecha do Barmanki. "Chluśniem, bo uśniem" - nieśmiertelne porzekadło tamtych czasów. Nowy chocholi taniec jaki w innych rytmach, lecz w tej samej intencji, wykonują bohaterowie Konwickiego u Englerta. Współczesne "Wesele" sięgające iglicy Pałacu Kultury -"Wniebowstąpienie". Chorobą Konwickiego nie jest, jak wielu sądzi, Wileńszczyzna, ani partyzantka, nie jest nawet PRL, ale po prostu Polska. Wczoraj i dzisiaj, a także jutro. O tym też jest to przedstawienie tak ważne, tak wstrząsające, tak bardzo o Polsce i Polakach zagrane. No, dobrze - pytał mnie ktoś-ale co z tego zrozumieją młodzi? Z tych wszystkich spraw lat sześćdziesiątych, "późnego Gomułki" -jak się wówczas powiadało... Zrozumieją i rozumieją, bo to jest o naszym wczoraj i dziś i zawsze. Niestety. O marzeniach, niespełnieniach, o zawieszeniu w swoistej nieważkości bytu, uwikłaniach w krepującą sieć niemożności. Wszystkich. I legitymujących i legitymowanych, i trzeźwych i pijanych, i tych i tamtych, a także nas wszystkich na widowni. Zresztą i tamtych ze sceny także. Tylko prywatnie. Najwspółcześniejsza ze współczesnych sztuk według powieści sprzed blisko czterdziestu lat. Czas stanął? Czy może to my stoimy w czasie? A te pytania, przekształcające się w diagnozy - to drugi sukces "Wniebowstąpienia". Teatralny i pisarski. Czterdziestu aktorów na scenie, a jeden styl gry. Czterdzieści indywidualności (a nie brak wśród nich i "rollenfreserów"), a wszyscy, bez wyjątku, jednej szkole interpretacyjnej podporządkowani, jednemu stylowi gry wierni do końca. Tak jakby chcieli unaocznić wszystkim, amatorom zmian, czym naprawdę jest w praktyce teatru zespół, na czym polega owa tylekroć podnoszona i wychwalona zespołowość gry. Jakiej klasy, jakiej rangi artystycznej, jakiej mocy tworzy ona dzieła. Równa w tym zasługa reżysera, co każdego z osobna aktora, grającego w tym znakomitym przedstawieniu. Przedstawieniu, w którym role (tak: role, nie epizody) składają się niekiedy z dwu słów tekstu. Ale rzecz w tym, że jakkolwiek nie ma tu koryfeuszy, są same kreacje. Czegoś podobnego, takiej jednolitości poziomu i perfekcji, tak daleko posuniętej zespołowości gry od dawna nie udało mi się zobaczyć na żadnej z naszych polskich scen. A zadania postawione artystom były nadzwyczaj trudne, zarówno z uwagi na wagę tekstu, jak i warunki gry. Tej masy ludzi w ciasnocie sceny. Ciasnocie, której się nie czuło. I to mistrzostwo aktorskie - od najmłodszych do najstarszych, i ta wewnętrzna zespołu dyscyplina to trzeci sukces teatru i jego w niebo wstąpienie.