Proces
Chaplin, Allen, Józef K., Jacek Wakar, Dziennik, 04.04.2008
Maciej Englert w świetnym "Procesie" wiernie podążając za powieścią Franza Kafki, pokazuje, ze śmieszność jest siostrą tragizmu. I znakomicie prowadzi Borysa Szyca w roli Józefa K. Ukuto o tym przedstawieniu publicystyczne hasło "teatr rzemiosła", jakby chciano z pogardą wskazać artystom z Teatru Współczesnego w Warszawie ich miejsce w szeregu scenicznych innowatorów współczesności. Bo tutaj Englert solennie, sekwencja po sekwencji, czyta "Proces", a tam z hukiem i w świście didżejskich wyć Michał Zadara topi "Odprawę posłów greckich" w litrach krwiście czerwonego soku z malin, znacząc tym samym miarę własnej inscenizatorskiej odwagi. To prawda, u Englerta nawet szklaneczki malinowych przetworów nie uświadczysz, didżeja też nie poproszono o pomoc, stawiając na posuwisty, narastający nieusuwalną grozą rytm muzyki Zygmunta Koniecznego. Stary teatr - taki, co szanuje widza i literackie arcydzieło. Najlepiej byłoby jak najszybciej spuścić po nim wodę. Tymczasem nie będzie łatwo. Mam bowiem pewność, że w tradycyjnym, długim ponad miarę przedstawieniu Englerta bije puls współczesności, znaczony morderczymi frazami Franza Kafki. Dlaczego? Przyczyna jest najprostsza - zdania z "Procesu" nie potrzebują ukwiecania ich aktorami, którzy w domu przed lustrem długo ćwiczyli mimikę i gestykulację Zbigniewa Ziobry, Józef K. nie musi wcale odpowiadać przed komisją śledczą do spraw czegoś tam, zamiast być krok po kroku unicestwiany przez machinę monstrualnego sądu. Owszem, gdyby "Proces" wystawił we Współczesnym któryś z najmodniejszych enfant terrible polskiej reżyserii, przed Ziobrą i komisjami pewnie nie byłoby ucieczki. A Englert swoje - rzemiosło i literatura. Nic więc dziwnego, że etatowi poklepywacze po ramieniu jeszcze młodszych i jeszcze zdolniejszych nie ukrywają ukontenowania, wieszcząc jego rzekomą klęskę. "Proces" to bowiem spektakl nie dla miłośników sampli, medialnych skreczów i metafizycznych zgrzytów. Lepiej poczują się na nim ci, którzy wierzą, że arcydzieł poprawiać niepodobna, bo ceną jest zwykle samoośmieszenie. Warto natomiast zadawać im i sobie najtrudniejsze pytania, tworząc na scenie rozległą siatkę skojarzeń. Tak jak to robi Maciej Englert ze swymi aktorami, których ominął zaszczyt nurzania się w Zadarowym soku. Dlatego Józef K. w świetnej interpretacji Borysa Szyca gra od początku kogoś, kto traci pod nogami grunt bezpiecznej egzystencji, budząc na przemian politowanie i śmiech. Józef K. ze Współczesnego nie jest zahukanym małym człowieczkiem. To ktoś, kto przyzwyczaił się do rozdawania kart i teraz nie wyobraża sobie, że obsadzono go w podrzędnej roli. Persona wcale nie sympatyczna. Bywa opryskliwy, do przesady przekonany o słuszności swych racji, nieprzepuszczający okazji do poniżania jeszcze słabszych. To dziwny i pokraczny showman na sparszywiałą skalę tego świata, z czasem chełpiący się tym, że procesem został naznaczony. Szyc bywa w tej roli żałośnie patetyczny i żałośnie śmieszny. Gdy dusi się w kancelarii sądu i pokoju sądowego malarza albo skulony przysiada na krześle, jest już tylko groteskowy. Znać, że reżyser i aktor odrzucili najbardziej stereotypowe klucze do bohatera "Procesu". Raczej dostrzegli w nim kolejnego w ciągu od Charliego Chaplina aż do Woody'ego Allena - neurastenika, którego śmiech świata dusi jak zaciskająca się na szyi pętla. Wierność myśli autora nie oznacza, rzecz jasna, reżyserskiego zniewolenia. Englert komponuje mozaikę scenicznych obrazów, każe jednym rodzić się z drugich, igra z aktorskimi wizerunkami, na nowo oświetla postaci z oryginału. Szyc to przykład najbardziej jaskrawy, ale wystarczy spojrzeć na unieruchomionego w łóżku Piotra Garlickiego w roli adwokata, grającego kupca Błocka Janusza Michałowskiego, znakomite aktorki z młodymi Agnieszką Judycką i Katarzyną Dąbrowską na czele. Tak można, jak w stop-klatce, utrwalać świat wokół bohatera, który osacza go, zabiera oddech i światło. I po to także po mrocznej zwykle scenie przesuwają się dwie gigantyczne ściany, to ograniczając, to w nagłym błysku poszerzając przestrzeń gry. Scena Teatru Współczesnego jest z pozoru zbyt mała na "Proces", ale autor dekoracji Marcin Stajewski wręcz genialnie wykorzystał jej możliwości. I tylko jedno zgrzyta. Finał wykrzyczany, rysowany grubą krechą. "Jak pies" - to najlepiej brzmi, to ma sens tylko szeptem.