Wieczór Trzech Króli
Wymieciona scena, Tomasz Kubikowski, Teatr nr 4, 1.04.1991
Maciej Englert podjął w swym przedstawieniu trud, by odejść od skostniałych sposobów czytania Wieczoru Trzech Króli - przede wszystkim od Kottowskiej interpretacji, która na pierwszy plan wysuwa seksualną ambiwalencję bohaterów. Przedstawienie odcina się od tego ostentacyjnie, skupiając całą tę ambiwalencję w osobie efebowatego dworzanina (niema rola), który na próżno usiłuje zainteresować sobą obecnych - zwłaszcza księcia. Motyw usunięto więc do trzeciego planu. Reżyser stara się nie narzucać żadnych koncepcji, pozostawiając miejsce na aktorski wysiłek i na ekspozycję Szekspirowskiego dzieła. Przede wszystkim nie chce tego dzieła niczym zafałszować ani przesłonić. Wymiótł
z przedstawienia wszystko, co mogłoby tak podziałać. Zdezynfekował je.
Na pierwszy plan wysunęła się dwójka: Wiesław Michnikowski i Krzysztof Kowalewski (Chudogęba i Czkawka) - komicy rasowi i znakomici, zdolni wypełnić scenę bez reszty. Nieco w tyle zostaje druga połowa komicznego kwartetu - Maria (Marta Lipińska) i Fabian (Marek Bargiełowski), który jawi się osobą dość przypadkową. Rubaszna strona opowieści dominuje w każdym razie nad stroną liryczno-fantastyczną (czy erotyczną), ta bowiem - przy niewątpliwej rzetelności wykonania - przedstawia się nieco bezbarwnie.
Być może zbytnio obawiano się interpretacji, wykonawcy na ogół nie pokusili się o stworzenie postaci, obdarzonych zdolnością rozwoju. Na ogół trzymają one pokerową twarz i nie pozwalają domyślać się swych motywacji. Dotyczy to Antonia (Marcin Troński) i - zwłaszcza - Księcia (Wojciech Wysocki). Pozbawieni nuty homoseksualnej (interpretacja Kotta jest tu nader przekonująca, idzie o to, by nie robić z niej wytrycha), nie mogą znaleźć jej równoważnika, grają więc raczej defensywnie. Zawodzą obie odtwórczynie renesansowej damy - Oliwii. Jolanta Piętek jest bowiem zbyt modernistycznie wampowata, Ewa Kobus - zbyt mieszczańska. Jakkolwiek więc brzuch Szekspirowskiego świata (w osobach Czkawki i Chudogęby) został umieszczony na właściwym poziomie, głowę nosi ten świat stanowczo za nisko, byśmy go mogli obejrzeć w całej okazałości.
Dobrze wypada Wiola w wykonaniu Agnieszki Suchory. Na premierze była ona stremowana, dbając głównie o precyzję. Później ośmieliła się i scena jej pierwszego posłuchania u Oliwii liczy się do najlepszych w przedstawieniu.
Malwolio - Krzysztof Wakuliński w grubej charakteryzacji odbija od reszty swą podobną do chińskiej maski twarzą: niepotrzebny dysonans. Narysował postać prostą karykaturą, nie zgłębiając tkwiących w niej możliwości. Choć jest bardzo śmieszny w scenie czytania listu - komicznej kulminacji przedstawienia - gdy nad jego głową trzej wesołkowie podskakują na kształt Muppetów (u których się wdzięcznie zapożyczają). Niejasno wypada Feste Adama Ferencego -
w niezrozumiałej łysinie okolonej długimi, siwymi włosami.
Jak wiadomo, w wymiecionym domu lubią lęgnąć się diabły. Tutaj za progiem czekają dwa, na razie nieszkodliwe: farsowości rodem z XIX wieku i prostej, bezrefleksyjnej ilustracyjności. Przedstawienie jest bezpretensjonalnie zabawne - to żaden grzech w tym wypadku – i przez to sympatyczne. Nie aspiruje do wybitności, nigdy nie schodzi poniżej poprawności. Pozwala bez przeszkód obcować z Szekspirowskim dziełem, nie kryje miejsc, w których jest wobec niego bezradne. Robi krok we właściwym kierunku i pozwala się domyślać, jak daleko można by iść jeszcze.