Taniec albatrosa.
Osaczony człowiek, Temida Stankiewicz-Podhorecka , Nasz Dziennik, 8.12.2014
Poprawność polityczna to narzędzie rozmaitych ideologii dążących do przeformułowania stylu życia, obyczajowości, a nawet mentalności za pomocą wykreowania odpowiednich mód w zależności od zapotrzebowania. W owym kreowaniu mody walnie pomagają kolorowe media (papierowe i elektroniczne), dając "cudowne" przepisy na życie. Według obecnego trendu - wprawdzie nie najnowszego, bo utrzymującego się już od co najmniej kilkunastu lat, lecz teraz silnie eksponowanego - jest moda na niezakładanie rodziny, moda antymałżeńska. Do dobrego tonu należy być singlem albo w tzw. wolnym związku bez żadnych zobowiązań, a najlepiej, jeśli jest to para tej samej płci. Normalna, zgodna z prawem naturalnym rodzina składająca się z matki, ojca i dzieci nie stanowi dziś interesującego tematu dla mainstreamowych publikatorów i kreatorów rozmaitych mód, zwłaszcza obyczajowych. No, chyba że jest to tzw. rodzina silnie toksyczna.
Samotność i strach
Bohaterami "Tańca albatrosa" są ludzie, którzy mimo późnego wieku nie założyli rodzin. Jedna osoba wprawdzie założyła, ale zamierza się rozwieść. Oprócz dwudziestoletniej dziewczyny pozostała trójka to ludzie w wieku mocno średnim, około pięćdziesiątki.
Tierry (Andrzej Zieliński) jest uznanym zoologiem zajmującym się gatunkami wymarłymi oraz pozostającymi na wymarciu. Ma młodszą od siebie o trzydzieści lat narzeczoną Judytę (w tej roli Edyta Ostojak na zmianę z Sylwią Boroń) i udaje, że to właściwie żadna różnica, bo on, Tierry, jest zdrowy, silny i przecież jeszcze "młody". Ponadto, zgodnie z przemianami obyczajowymi, obecnie dwudziestoletnia narzeczona u boku pięćdziesięciolatka to sytuacja jak najbardziej dobrze widziana, jest w modzie i dodaje mu splendoru. Tak uważa, albo wmawia sobie, że tak właśnie jest. Ale Tierry nie ożeni się z nią ani też z poprzednią narzeczoną będącą w jego wieku, bo nie może się zdecydować.
Jednak tak naprawdę to obawia się, czy podołałby obowiązkom, czas pędzi nieubłaganie, a wraz z nim proces starzenia się. Wyraźnie boi się samotności. Daje więc mądre rady swojej siostrze Françoise (Agnieszka Pilaszewska), która wprawdzie ma męża, ale właśnie zamierza się rozwieść, bo podobno ją zdradził. Ale prawdziwy powód znajduje się chyba gdzie indziej: jest znudzona małżeństwem, chce być wolna, podróżować, pojechać do Indii, aby tam medytować. Zamęcza wszystkich swoją nadopiekuńczością. W postaci Françoise autor dyskretnie wykpiwa ideologię feministek.
Gilles (Leon Charewicz), wieloletni przyjaciel Tierry'ego i Françoise, jest starym kawalerem, platonicznie zakochanym w swojej koleżance z biura. Nie założył rodziny i chyba już nie założy. Jest nieśmiały w tej swojej miłości do koleżanki i pewnie nigdy jej się nie oświadczy. Stara się postrzegać życie i to wszystko, co ono niesie, od strony wyłącznie pozytywnej. Ale nie jest urodzonym optymistą, choć próbuje przekonać przyjaciół, że jest szczęśliwy, żyjąc tak, jak żyje. Jednak gdzieś podskórnie tak jak i oni boi się starości i samotności.
Przekonująco zagrana przez Leona Charewicza postać Gillesa z jednej strony bawi, z drugiej wzrusza. W tej jego ufności w pozytyw i jednocześnie nieporadności życiowej jest coś tak prostego i ludzkiego, że widz serdecznie współczuje mu, gdy ten wyjawia, że jego platoniczny związek z koleżanką rozpadł się, bo ona platonicznie go zdradziła.
Dialogi z albatrosem
Maciej Englert prowadzi Teatr Współczesny już ponad trzydzieści lat. To chyba jeden z nielicznych teatrów, w których widz może czuć się bezpiecznie, wiedząc, że nie będzie opluwany, obrażany i wyśmiewany. Spektakle bywają różne pod względem artystycznym, od bardzo dobrych do bardzo przeciętnych. W ostatnich sezonach częściej gości tu repertuar bulwarowy aniżeli wielka, wybitna dramaturgia. Ale widownia zawsze jest wypełniona po brzegi.
Współczesny ma swoją publiczność, której podoba się to, co ogląda na scenie. Tak jest też w przypadku najnowszej premiery, "Tańca albatrosa". Ta sztuka nie należy ani do wielkich, ani do wybitnych. A jej poziom intelektualny nie wymaga od widza wysiłku. Ale widownia jest pełna. Może niektórzy w problemach scenicznych postaci odnajdują siebie lub znajomych.
Maciej Englert nie stosuje tu rozmaitych zawijasów inscenizacyjnych. Akcja spektaklu zasadza się głównie na dialogowaniu postaci ze sobą. Reżyser nie ułatwił aktorom zadania. Posadził ich na krzesłach i kazał dialogować ze sobą. Można powiedzieć, że tym samym w pewnym sensie ich ustatycznił. Wprawdzie od czasu do czasu któraś z postaci wstaje, przechadza się lub znika za kulisami, ale mimo to czuje się pewną statyczność spektaklu i potrzebę skrótu w kilku miejscach. Jednak dowcip zawarty w tekście, riposty i puenty ożywiają dialogi i nieco podnoszą dramaturgię. Choć tematyka nie odkrywa Ameryki, a dialogi zdają się dość banalne, to jednak spektakl pobudza do głębszej refleksji związanej z problemem zagubienia człowieka w dzisiejszym "plastikowym" świecie oferującym nam, współcześnie żyjącym, "plastikowe" wartości opakowane w hasła poprawności politycznej. W tym sztucznie wykreowanym przez media świecie, gdzie naturalne więzy międzyludzkie zastępowane są dyktatem ekonomii i gdzie nie dba się o godność i rozwój duchowy istoty ludzkiej, a prawidłowy model rodziny jest nieustannie atakowany, deprecjonowany i wyszydzany, stworzył się nowy rodzaj samotności człowieka. Samotności, od której nie ma dokąd uciec. Pewnie z tego powodu fala samobójstw rośnie z roku na rok, a ich ofiarami niejednokrotnie są ludzie wprawdzie dobrze sytuowani materialnie, ale niemogący sobie poradzić z pustką duchową i brakiem ciepła rodzinnego.