Taniec albatrosa.
Umysł ćwiczony., Przemysław Skrzydelski, W Sieci nr 48/24.11, 26.11.2014
"Taniec albatrosa" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Przemysław Skrzydelski w tygodniku W Sieci.
Maciej Englert swoim spektaklem znów daje do myślenia: na słodko-gorzko.
Do warszawskiego Współczesnego chodzi się bezstresowo. To istotne, bo w krajobrazie stołecznych scen, które mają kłopot z samookreśleniem, ta możliwość wydaje się komfortem. Maciej Englert co prawda nie stawia już na teksty z wysokiej inteligenckiej półki, ale pilnuje swego minimum. Chce teatrem mówić do inteligenta, nawet gdy wystawia rzeczy lekkie. To we Współczesnym wieczna gwarancja. Coś w tym jest, że Englert kieruje tą sceną od 1981 r. Wielu, w tym ja, żałuje jednak, że coraz trudniej mu trafić na koniunkturę, w której poważny tytuł sprzeda się świetnie.
Na razie wracamy do wypróbowanego autora. "Napis" Geralda Sibleyras był grany przy Mokotowskiej dziewięć lat, doczekawszy 250 powtórzeń w niezmienionej - świetnej - obsadzie. To był mocny tekst, kryło się w nim wszystko, co składa się na podskórne grzeszki mieszczaństwa. I choć autor pisał o Francuzach, uderzał we wszystkich. Każde zdanie dokuczało podwójnie, bo w tle czaił się stereotyp, w którym trzeba się przejrzeć. "Napis" dawał coś w rodzaju perwersyjnej przyjemności dowiadywania się prawdy o sobie dziś tutaj, w Europie. Spore osiągnięcie.
"Taniec albatrosa" uderza inaczej. Poucza o pułapkach życia, traktując wszystkich, widzów też, z wyrozumiałością. Tierry to zaangażowany zoolog polujący na gatunki na wymarciu. Kłopot w tym, że sam mógłby się ustawić w swojej kolekcji, bo jako facet z narzeczoną o 30 lat młodszą nie ma szans na przetrwanie. Niby odświeża życie, mając świadomość jego biologicznych reguł. Niby teoretycznie i w porównaniu z rozwodzącą się siostrą (Agnieszka Pilaszewska) wie wszystko, ale i tak się miota. Zanim podejmie niby-racjonalną decyzję, będzie musiał się przyznać, że może jednak ludzie są bardziej skomplikowani. To memento od Sibleyras.
Englert wybrał trio idealne. Leon Charewicz, grając kochającego platonicznie Gilles'a, tworzy najlepszą rolę od lat, powściągliwie, z przemyśleniem każdego zdania, jakby walczył o specyficzną prawdę, nawet gdy budzi uśmiech politowania. Pilaszewska wygrywa jako irytująca kobieta po przejściach. Współczuje zwłaszcza samej sobie.
Tierry to kategoria oddzielna. Co prawda nikt już nie oczekuje od Andrzeja Zielińskiego nowych dowodów na to, że jest wybitnym aktorem, jednak teraz dostajemy coś nowego. Rys człowieka, który czuje, co znaczy bieg czasu. Nie tyle wie, ile czuje, że jeszcze chwila i jego wszystkie teorie o życiu legną w gruzach. To pościg za tym, by uchwycić siebie sprzed wielu lat i zarazem zachować zdobytą mądrość. Tierry Zielińskiego ma swoją codzienność na pokaz, lecz zarazem przyznaje, że już jej nie podoła. Ciężar tej świadomości to kolejne mistrzostwo tego aktora.
Gdy obserwuję Andrzeja Zielińskiego, rozumiem z życia i teatru nieco więcej.