Porucznik z Inishmore
Przerażająca Irlandia, Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 2, 2004
W bardzo dobrym programie (zredagowanym przez Jadwigę Adamowicz) znalazły się dwa cytaty z Roberta McLiama Wilsona, świetnego współczesnego pisarza irlandzkiego: Istnieją trzy podstawowe wersje historii Irlandii: wersja republikańska, wersja lojalistyczna i wersja brytyjska(...) Osobiście mógłbym dorzucić czwartą - najprostszą. Od ośmiuset czy też czterystu lat (obojętne jak chcesz to ująć) Irlandczycy masowo wybijają się nawzajem. (...) My, Irlandczycy, jesteśmy cholernymi durniami. Lubimy się tarzać w bezmyślnym sentymentalizmie. Ukochani przez Boga pieprzeni Irole. Jako rasa jesteśmy przeżytkiem, jako naród - porażką, kulturowo nudni, a jeśli patrzeć na nas jako na jednostki - często po prostu obrzydliwi. Można by rzec, że Martin McDonagh okazał się duchowym bratem autora "Ulicy marzycieli". To, co powiedział Wilson, w sztuce McDonagha zostało obleczone w ciało. Jest to opowieść o świecie, w którym istnieją tylko dwa uczucia: nienawiść, zastępująca patriotyzm, pragnienie wolności, dyktujące wybory i postępowanie, i czułostkowy sentymentalizm, zastępujący miłość i przywiązanie. Bohater, sadystyczny terrorysta Padraic, takim właśnie uczuciem obdarza swojego kota, którego zostawił pod opieką ojca. Kiedy dociera do niego wiadomość, że kot został zabity, Padraic rusza pomścić zwierzę. McDonagh nikogo i niczego nie oszczędza. Ukazuje ziejącą pustkę emocjonalną i intelektualną wszystkich bez wyjątku postaci, skutki zlikwidowania duchowych tabu, które są fundamentem ludzkiej cywilizacji, dociera do absurdalnego dna narodowowyzwoleńczej frazeologii, z której nie zostało niemal nic więcej poza sloganem, że Anglicy strzelają w plecy irlandzkim kotom. Konfrontacja z podobnymi diagnozami byłaby dla psychiki publiczności nie do zniesienia, gdyby wszystko to zostało opowiedziane w tonie serio. McDonagh, Englert i aktorzy sprawili jednak, że widz, czując, jak dreszcze latają mu po plecach, niemal nie przestaje się śmiać. Swoje konstatacje autor ujął w doskonale skonstruowaną formę czarnej komedii, pełnej dowcipów najwyższej próby, inteligentnych i - przeszywających. Ostrość spojrzenia McDonagha, jego brak litości dla rodaków, można porównać tylko z Gogolowskim okrucieństwem. Cała ósemka aktorów, występujących w tym spektaklu, jest znakomita, żaden z nich nie popada w szarżę, wszyscy stwarzają postacie bardzo plastyczne i wyraziste. Damian Damięcki (Donny, ojciec Padraica) i Przemysław Kaczyński (Davey, jego młody sąsiad) w roli postaci nieco mniej krwiożerczych - zabić, nie zabiją, ale już zwłoki porąbią bez większych oporów - są niebywale komiczni w każdym, starannie wyprowadzonym dialogu i geście. Borys Szyc jako Padraic także jest znakomity, świetna jest szczególnie scena, gdy ojciec dzwoni do niego w sprawie kota. Padraic akurat torturuje kolejną ofiarę: dilera narkotykowego (wyrwał mu już paznokcie u nóg i właśnie zabierał się za sutki), a na wiadomość o chorobie kotka nagle zmienia się w małego przestraszonego chłopca. Maciej Englert dodatkowo wykorzystał okazję, jaką stwarza sztuka McDonagha. W tym spektaklu krew leje się strumieniami, sika, kapie, tryska, na ziemi poniewierają się odcięte kończyny, w finale cała scena zmienia się w czerwoną sadzawkę. Ten absurdalny nadmiar jest nieprzytomnie śmieszny, przy tym zostało to w sposób oczywisty zamierzone jako parodia teatru krwiożerczych "brutalistów". Lubicie to pokazywać, lubicie na to patrzeć? - zdaje się pytać Englert. - Na te wnętrzności wnoszone w wiadrach, w inscenizacjach sztuk antycznych, na te wymazane krwią samobójczą ściany, w przedstawieniach sztuk współczesnych? No, to macie! Do plątaniny sprzecznych uczuć i kołujących myśli - bo w takim stanie wychodzi się z tego przedstawienia - dołączają się jeszcze dwie, można by rzec, uboczne, emocje: wdzięczność, że nam nie przypadł taki los, jak Irlandczykom, i masochistyczna zawiść, że nam nikt tak nie potrafi przywalić.