Porucznik z Inishmore
Zabijać śmiechem, Tomasz Miłkowski, Trybuna, 06.01.2004
Irlandczyk Martin McDonagh jest dobrze znany polskiej publiczności, jego sztuki cieszą się zasłużenie powodzeniem, a na każdą nową premierę teatromani czekają z niecierpliwością. Dramaturg ten bowiem z rzadką trafnością łączy dar obserwacji, czułość na detal z umiejętnością mówienia o sprawach uniwersalnych. Jest nieodrodnym dzieckiem Szekspira: poprzez szczegół opowiada historię całego świata, a jest też (i to go różni od mistrza) perfekcjonistą w opisie lokalnego detalu. Tego, że łączy wzniosłość i niskość, elementy tragiczne i komiczne, nie muszę dodawać - tragikomedia to jego żywioł. Ale mimo że już tak rozpoznawalny, McDonagh ucieka od wypracowanej przez siebie formuły koktajlu wzruszenia i śmiechu w stronę czarnej komedii. Tak jest właśnie z "Porucznikiem z Inishmore", przebojem londyńskim wyróżnionym Best Comedy Awards, od paru tygodni najmocniejszym kandydatem do nieoficjalnego tytułu najlepszej komedii w Warszawie. Rzecz tym bardziej zdumiewająca, że forma czarnej komedii została nieprzypadkowo obrana przez autora do sztuki o absurdzie terroryzmu. W czasach, kiedy właśnie o terroryzmie rozprawiamy od rana do wieczora, kiedy świat truchleje z przerażenia po kolejnych zamachach samobójców-fanatyków, było to nader ryzykowne. A jednak McDonagh wygrał - zabija śmiechem, unieważnia terroryzm ukazaniem jego absurdalności w wynaturzonej i zdegenerowanej formie. U Martina McDonagha bowiem początkiem i kluczem do terroru na niewielkiej wysepce irlandzkiej jest śmierć ukochanego kota terrorysty, który przerywa swój wyzwoleńczy trud, aby zatroszczyć się o swego ulubieńca. Jaka to troska, można się domyśleć: krew sika strumieniami i - dodajmy - w Baraku Teatru Współczesnego najdosłowniej! Więcej nic o samej sztuce nie powiem, bo mógłbym tylko popsuć przyjemność z jej smakowania. Dodam tylko, że zdezorientowana początkowo publiczność nie wie, czy wypada na "takiej" sztuce się śmiać (temat!, temat!), co więcej, niektórzy recenzenci także prześlepili, że to komedia, a nie traktat filozoficzny albo reportaż. Co wcale nie znaczy, że to komedia płaska, przeciwnie, nader plastyczna, postaci dramaturg wyposaża hojnie w błyskotliwe dialogi, charakterystyczność i mięsistość. Maciej Englert poprowadził koncert gry w Baraku po mistrzowsku: wszyscy wykonawcy dają tu prawdziwy popis swych umiejętności komicznych, ani razu przy tym nie przekraczając granicy przesady, mimo że na przesadzie właśnie opiera się pomysł przedstawienia: wszystkiego tu za dużo - trupów, krwi, deklaracji, głupoty, a nawet kotów (tylko w wyobraźni). Królową tego spektaklu jest Agnieszka Suchora, która stworzyła wyśmienity portret młodocianej kandydatki na terrorystkę, rwącej się do tej roboty nawiedzonej i bezwzględnej, acz rychle zniechęconej (uwaga!) nudą zabijania. Suchora wyposażyła Mairead w wiarygodne cechy dojrzewającego, niezbyt urodziwego dziewczęcia o popapranej psychice, które szuka swego szczęścia w niezbyt fortunnie dobranej zabawie. W geście, ruchu, podśpiewywaniu, sposobie, w jaki używa broni, kowbojskim kroku wyraża się jej chora i nieubłaganie śmieszna (bo absurdalna) nienawiść do świata i równie śmieszna (bo wyolbrzymiona) miłość (do kota). Wspaniałą rolę stworzył też mistrz komedii Damian Damięcki jako strachliwy ojciec terrorysty, dosłownie przezeń sterroryzowany boży pijaczyna bez przyszłości. Partnerują im z sukcesem młodzi aktorzy (w szczególności Borys Szyc jako Padraic-terrorysta i Przemysław Kaczyński jako Devey, przypadkiem wplątany w aferę sąsiad terrorysty) i reszta wykonawców. Nie ma tu ról puszczonych, nie zagraża akcji przerwa (ciekawe, ale większość warszawskich teatrów unika ostatnio przerwy, jakby w obawie, że publiczność czmychnie) . Zapraszam państwa do Baraku Współczesnego: zabawa dla ludzi o mocnych nerwach, a dla wszystkich dobra okazja, aby pomyśleć o pogmatwanych sprawach świata tego.