Porucznik z Inishmore
Gdyby nie Englert byłaby szmira, Tomasz Mościcki, Przekrój, 04.01.2004
W warszawskim Teatrze Współczesnym jatka, jakiej nie powstydziłby się Tarantino. Przedstawienie Macieja Englerta powinno wzburzyć wszystkich, którzy pamiętają, że warszawski Teatr Współczesny od zawsze był ostoją klasy, dobrego smaku, zdrowego dystansu do teatralnych nowinek, a zwłaszcza do wulgarności. "Porucznik z Inishmore" powinien zatem doczekać się potępienia przez tych, którym drogi jest dobry gust tudzież wytworność. Jesteśmy bowiem świadkami wyjątkowego nagromadzenia makabry, ohydy oraz plugastwa w słowie i czynie. Patrzymy na kotobójstwo i człekobójstwo; na odcięte nogi, z których wycieka jucha; na krew bryzgającą na ściany; na aktorów z pokrwawionymi tasakami. Od słownictwa więdną nam uszy. O włos od szmiry Co najdziwniejsze - nikt się nie oburza. Jest to bowiem przedstawienie świetnie wyreżyserowane, precyzyjne niczym atomowy zegar. Gdyby tekst młodego Irlandczyka choćby przez chwilę został wykonany gorzej, całość byłaby straszną szmirą. A jest spektaklem znakomitym. Wielka w tym zasługa aktorów. Borys Szyc w tytułowej roli, stanowiącej dziwaczną mieszaninę groteskowego sadyzmu i dziecięcej płaczliwości, potwierdza jeszcze, że wśród najmłodszego pokolenia pojawił się ktoś bardzo interesujący. Po zbirach i knajakach pora teraz na rolę w repertuarze zupełnie odmiennym. Świetny Przemysław Kaczyński - jełop usiłujący zapanować nad sytuacją, która go przerosła. Znakomita Agnieszka Suchora jako groteskowa nastolatka-chłopczyca. I Damian Damięcki, który wreszcie pozbył się muzealnej estetyki dawnego Teatru Polskiego. Co wolno wojewodzie. Sztukę McDonagha można czytać na dwóch poziomach. Pierwszy to oczywiście czarna komedia, nawet czarna farsa. Drugi to refleksja nad eskalacją przemocy, nad ciemnymi siłami, które tak łatwo można wprawić w ruch. W Polsce - gdzie, na szczęście, bitwy i inne gorszące wydarzenia rozgrywają się albo na sali Sejmu, albo pod dewastowanym co pewien czas URM-em - dyskusje o przedstawieniu z pewnością będą się obracać wokół granic ryzyka w teatrze: co jeszcze wolno, a co jest już gwałtem na dobrym smaku. Englert podjął ostrą decyzję: idziemy na całość. Przy okazji zademonstrował ostateczne konsekwencje zadawania się z młodobrutalistyczną dramaturgią. Przegrałby, gdyby nie najwyższy poziom zawodowej kompetencji w robocie. Uprzątnąć teatralne trupy! Gdy umilkły premierowe oklaski, przechodziłem tuż obok spuszczonej kurtyny. Buty przyklejały się do scenicznej krwi tryskającej aż pod nogi widzów z pierwszego rzędu. Potem odezwał się odkurzacz - przystąpiono do likwidacji śladów jatki. Niech to zabrzmi jak komentarz albo memento mori: spektakl Englerta powinien ostatecznie zamknąć zbyt już rozwlekłą dyskusję o brutalizmie na scenie. Czas uprzątnąć walające się od kilku lat po scenach mało straszne teatralne trupy.