Niepoprawni (Fantazy)
Dwa razy Fantazy, Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 2/02.2016, 24.02.2016
Do wyjątków należy sytuacja, by w stolicy można było w dwóch teatrach obejrzeć tę samą sztukę. Okazja do porównań rzadka, żal byłoby nie skorzystać, zwłaszcza że chodzi o jedną z najpiękniejszych, ale też najtrudniejszych, polskich komedii - o "Fantazego" Juliusza Słowackiego. Przygotowali ją reżyserzy różnych pokoleń: Maciej Englert w Teatrze Współczesnym i Michał Zadara w Powszechnym. Michał Zadara po "Dziadach" wystawionych przy zachowaniu całego tekstu bez skreśleń stwierdził: "Romantyzm jest więc dziś dla mnie fundamentalnym punktem odniesienia dla polskiej kultury - ale lokuję go w przeszłości, nie w metaforycznej teraźniejszości". Istotnie, żyjemy w wolnym kraju i czytanie romantycznych utworów jako manifestów narodowego sprzeciwu wobec zaborców straciło sens. Ale już myśl reżysera, że "polskiej kulturze brakuje kręgosłupa w postaci dostępu do jej literackiej klasyki", wydaje się wątpliwa. Utwory istnieją, wydań nieskończoność, czytać je można w różnych opracowaniach i tak się dzieje nie tylko w szkołach i na uniwersytetach. Dyskutować o nich także nikt nie zabrania, choć nie jest to obecnie główny nurt intelektualnej refleksji. Obecność romantyków w teatrach ma dość konkretne przyczyny, od finansowych, po sposób ich scenicznego urzeczywistnienia. A z tym kłopot największy, czego przykładem spektakl Michała Zadary. Doprawdy nie wystarczy, by aktorzy powiedzieli cały tekst ("Fantazego" to nie dotyczy, są skróty) na tle "romantycznej" dekoracji, żeby widzowie odczuli satysfakcję z sensownie spędzonego wieczoru. Scenograf Robert Rumas posłużył się estetyką archeologiczną, postawił po prawej stronie sceny fragment wejścia do pałacu w otoczeniu drzew liściastych i na sztucznej trawie wyściełającej podłogę sceny-podwórka trzyma aktorów przez trzy akty. Sto lat temu tzw. wolną okolicę można było kupić w Wiedniu, gdzie istniała fabryka dekoracji, wprawdzie bez obsypanych kwieciem krzewów, którymi obsadzono scenę aż po pierwsze rzędy, ale... idziemy z duchem czasu. Dom Idalii, gdzie schroniła się po porwaniu Omfalia Rzecznicka, to kilka krzeseł ustawionych przed opuszczoną kurtyną, tudzież jej upiorne wrzaski dochodzące z otworu w proscenium, skąd pada blade światło. Scena na cmentarzu dzieje się tuż przy rampie, odgrodzona od pałacu zasłoną ze sklejki. Oświetla ją jedna świeczka; jak na zakończenie spektaklu sumującego wszystkie wątki intrygi to zabieg odważny. Po lewej stronie na płycie grobu Fantazy z gołym torsem, Idalia w romantycznej bieliźnie; dziwne, zważywszy, że rzecz dzieje się o północy w listopadzie!!! Oboje zażywają opiaty, popijając je z gwinta procentami. Właśnie ukochany Idalii przegrał z Majorem w karty majątek i honor, wobec czego pozostaje mu tylko samobójstwo. Miłość romantyczna, wysokie wzloty duszy to zjawiska dziś nieznane, aktorzy są tego świadomi, więc pokazują, że podobnych stanów ducha można doznać tylko pod wpływem narkotyków i alkoholu. To znaczy, grają nie role, tylko własny komentarz do nich. Współczesny i bezsensowny, bo zabijający całą ironię poety. A naprawdę rachują jak kupcy i córkę chcą sprzedać za pół miliona. Bo pospolitość skrzeczy, majątek zadłużony i jeśli do mariażu z Fantazym nie dojdzie, pójdą na poniewierkę "do Kijowa, na starych harfach grać". Córka się buntuje w duchu wzniosło-tragicznym; weźmie swój krzyż (niechciane małżeństwo), gdy chłopi jej do nóg padną i o pomoc prosić będą. Major, dawny znajomy z Syberii, naplątał intrygę z porwaniem Idalii/Omfalii w dobrej wierze, by przysłużyć się Respektom, czyli oddalić kochankę przyszłego zięcia. Przesadził, nie znając zasad polskiego honoru i gościnności. W geście ekspiacji wykonuje gest szlachetny, uwalnia Fantazego od samobójstwa za dług honorowy i sam sobie strzela w serce. Zanim zamelduje się na sądzie ostatecznym, przekaże swój majątek Diannie, by mogła poślubić pokochanego na Sybirze Jana, polskiego szlachcica wziętego w niewolę, z którym się tam zaręczyła. Tylko... ten Czerkies z pochodzenia, niegdysiejszy dekabrysta, majątek zdobył z łapówek od kupców na cle. Brudne pieniądze posłużyć więc mają za sankcje szlachetnych uczuć.
Nikt nie jest czysty, wszystkie czyny podszyte oszustwem i skompromitowane. Tyle że w tej ostatniej scenie Majora zrozumieć nie sposób, choć gra go tak dobry aktor, jak Mariusz Benoit. Nie tylko dlatego, że ciemno, dramaturg skrócił tekst tak, by usunąć Idalię i Fantazego ze sceny razem z jego ważną deklaracją "Człowiekiem zostałem ochrzczon". Śmierć Majora już nic nie znaczy. Reżyser zaś nie pofatygował się całej sekwencji wyreżyserować, wygląda jak na pierwszej próbie sytuacyjnej. Spektaklem Michała Zadary rządzi przesada i nadmiar, aktorzy grają każde słowo, czyli zacierają sensy, nie wiedzą bowiem, co i kogo grają. Stella mówi tekst na jednym tonie jak amatorka, Dianna ucharakteryzowana na czarownicę też przekonująca nie jest. Respekt (Grzegorz Falkowski) miota się od grepsu do grepsu, gdy wchodzi do domu, to trzy razy Rzecznickiego w łeb drzwiami trzaśnie. Ten zaś w wykonaniu Michała Czachora przeraża. W scenie z niby porwaną Idalią pokazuje niewybrednym gestem, że chętnie by ją posiadł, skoro została już przez Baszkira "zepsuta". Jeśli to jest, podobnie jak gaszenie ogniska strumieniem moczu przez Baszkira, "kontrowanie wielkich namiętności bardzo ostrą ironią" (jak czytam w programie), to mieszkamy na innych planetach. Estetycznych na pewno. Oprócz sikania mamy kopanie przez Fantazego grobu dla wyżła zabitego "strzałą przez elewacją". Scena wygląda tak: Michał Sitarski (Fantazy) zdejmuje koszulę, trefiony lok nad czołem mu się rozsypuje, odsuwa plastikową trawę i łopatą wyrzuca prawdziwą ziemię, by w powstały dół wrzucić zwłoki Spartakusa z butaforki. Kontrowanie romantycznego kiczu naturalizmem nie jest ostrą ironią, lecz defektem myślenia estetycznego. Prawda dzieła nie polega na zgodności z rzeczywistością, jest nią wewnętrzna koherentność struktury, w przypadku teatru zależnej od tekstu autora. Tu nie ma ona wiele wspólnego z ironią Słowackiego zawartą w wierszu. Najlepiej radzi sobie i z wierszem, i z postacią Paulina Holtz jako Respektowa. Pozostaje teatralnie upozowana, acz powściągliwa, zwłaszcza w porównaniu z przerysowaną Idalią Barbary Wysockiej. Aktorka tekst mówi wyraźnie, ale każdy niemal wers niepotrzebnie pointuje gestem lub znaczącą miną, co ociera się już o manierę; to nie pierwsza jej rola w ten sposób zagrana. Nadmiar bardziej boli niż przerysowanie, jej bohaterka bowiem jest nie śmieszna, lecz wyszydzona. Szkoda, bo za aktorstwem Idalii przejawiającym się w stylizacji miłości na modłę romantyczną, kryje się prawdziwe uczucie i niepodległość moralna, a Wysocka ma wszelkie dane, by tak skomplikowaną postać wykreować. Lecz subtelności duszy Idalii giną pod ręką reżysera, gdyż ironii szuka on we własnym komentarzu, a nie w samym tekście poety.
W tekście skomplikowanym, tym bardziej że nie dysponujemy wersją autorską "Fantazego", tylko tą złożoną przez wydawców z ocalałego rękopiśmiennego brudnopisu. Pierwszy z nich, Antoni Małecki, opublikował niemal dwadzieścia lat po śmierci autora, w 1866 roku, niedokończony przez poetę tekst i nadał mu tytuł "Niepoprawni", choć przyjęto później inny tytuł sztuki: "Fantazy albo Nowa Dejanira". Maciej Englert przyjmuje tytuł Małeckiego i uzasadnia tę decyzję faktem, że mamy do czynienia z bohaterem nie indywidualnym, ale zbiorowym. Nie bez racji. Zaczyna spektakl sceną Starego hrabiego Respekta z Pafnucym Świętoszem, czyli rysem rodziny widzianej bez złudzeń. Synowa to "dobra kobiecina / Lecz głupia... próżno głupia", starsza wnuczka "fircynella jakaś i dziecko prawdziwie pogańskie", młodsza zaś Stella, nazwana z włoska, "krótki ma rozum". Najgorzej wypada syn: "nikczemnie / Żyje ten człowiek... tak się płotu trzyma, / Tak się wywija... rządowi... pokornie / A mądrze... że mi... wstyd za syna". Damian Damięcki jako Stary Respekt mówi swe kwestie pod kobiercem udekorowanym obficie białą bronią, co odsyła wyobraźnię widza do postaci polskiego szlachcica patrioty ukształtowanego w czasach Konstytucji 3 maja. Prostolinijność mu była drogowskazem, a nie romantyczne pozy i wzloty. Kontrapunktem kobierca stanie się piękna jak spod igły biedermeierowska kanapa w salonie Idalii umieszczona po przeciwnej stronie proscenium. Reżyser kreśli wyraźnie mentalną przestrzeń wydarzeń: słynną opozycję fraka i kontusza, swojskości i cudzoziemszczyzny, tego, co znane, i tego, co obce. W tych oddalonych od siebie rejestrach ducha przebywają bohaterowie, silą się na światowość, a pospolitość skrzeczy, przyziemny interes ubierają w słowa z literatury, porwanie Rzecznickiej pojmują w konwencji mitologicznej. Baszkir staje się centaurem Nessusem, a jego ofiara Dejanira, żoną siłacza, pogromcy potworów, Heraklesa. Jaki z Rzecznickiego, marszałka powiatu wiszącego u klamki bogatszych, Herakles, widać gołym okiem. I tak z każdym bohaterem owej komedii masek i przebrań, tragikomedii istnienia nieautentycznego. Gdzie Rzym, a gdzie Krym, gdzie fałsz, a gdzie prawda? Idalia jest inteligentna i umie rzecz nazwać: "[...] jesteście na świecie / Nakrochmaleni... każdy pół Polaka / A pół aktora" z etykietami jak flaszki w aptece. "Wam by, powiadam, niosła cios śmiertelny / Śmieszność, zabiłaby was na wiek wieków, / Na dzieci wasze spadła i na wnuki! / Bo z was można drwić, lecz tak jak z kaleków... / Nie potrącając nigdy krzywej sztuki / Waszego ciała..." Brzmi ta tyrada tak aktualnie, jakby była wyjęta z Gombrowicza, co się wadził z pozami Polaków i kazał prowincjonalność przekuwać w światowość, dokopać się we własnym wnętrzu autentyczności, a nie poszukiwać jej na zewnątrz. Niewykluczone więc, że Gombrowicz szydząc: "Słowacki wielkim poetą był", zadłużył się u niego właśnie. W każdym razie to maminsynek Julo, dandys i elegant, co grał z zyskiem na giełdzie, kupując akcje kolei żelaznych, pierwszy w naszej literaturze trzeźwo, z dystansem pozwalającym na ironię opisał skomplikowaną garderobę duszy polskiej skołowanej, ubezwłasnowolnionej, ogłupiałej na własne życzenie. Wracając do spektaklu Macieja Englerta, powiedzieć należy, że tę ironię poety stara się wydobyć on na wiele sposobów, także konstrukcją przestrzeni. Proscenium wyznacza oś konfliktu kultur i wrażliwości. Przestrzeń sceny dzielą na plany przezroczyste kurtynki. Pierwszy z nich to miejsce przed domem, drewnianym i zniszczonym, bez posągów herosów z marmuru czy gipsu. Za kurtynką ogród angielski, co sugeruje kilka drzewek i łabędź przepływający po stawie.
W głębi, za następną kurtyną, zimny krajobraz pustki. Niewykluczone, że metafizycznej. Zanim się dowiemy, jak rodzice przymuszali Diannę do zamążpójścia, i obejrzymy ją w czarnej grottgerowskiej sukni odgrywającą tragiczną tyradę, jak dała duchowi Fantazego "w pysk i poszła", z patetycznym krzykiem "Wezmę krzyż!!!" wybiegnie z domu. I przez ogród da susa w tę pustkę właśnie. A za nią młodsza siostra; obie jak zjawy albo duchy, w białych koszulach, z włosem rozwianym. Aktorzy, nie rezygnując z psychologicznego prawdopodobieństwa, starają się ukazać różny stopień aktorstwa życiowego postaci. Najlepiej się to udaje Respektowi Krzysztofa Wakulińskiego, pod przylepionym uśmiechem i układnością kryje tragiczną świadomość upokorzeń. Wobec Fantazego musi być uniżony, wszak chce dzięki niemu ocalić majątek, ale już wobec Rzecznickiego tak uprzejmy nie jest. Jawnie drwi z fatalnej przygody żony, choć oficjalnie o niej nie wie, kpi z kapelusza przestrzelonego strzałą Baszkira, a gdy ten w odwecie mówi, że zgubił intercyzę, Respekt stawia jego honor jako gwaranta. I wreszcie na cmentarzu na wieść o śmierci dziadka nie umie ukryć radości z odziedziczonego spadku, nawet mitygowany przez żonę.
Niuanse roli Majora ładnie wydobywa Janusz Michałowski, także dlatego, że swą spowiedź prowadzi nie na ciemnym cmentarzu, ale w pełnym blasku świateł na proscenium. Ten prosty człowiek godzien "pocałunku w serce" swym gestem samobójczym odkupuje zniewagę porwanej kobiety, spowodowaną przez swą nadgorliwość, a przekazując majątek Diannie, umożliwia jej połączenie się z Janem, a Fantazemu honorowe zerwanie małżeńskiego kontraktu. Niemniej oświadczenie Fantazego "człowiekiem zostałem ochrzczon" brzmi mało przekonująco z powodu jego niedojrzałości. Hrabia Dafnicki w samooskarżeniu Majora nie widzi wielkości człowieka, zauważa za to moralną dwuznaczność. Rosjanin bowiem chce pozostawić po sobie mit heroiczny, choć zdezerterował jako dekabrysta, a wzbogacił się nielegalnie na Kaukazie. W planie działań postaci śmierć Majora niczego nie zmienia, pozostaną tacy, jak byli, zakłamani i aktorsko nabzdyczeni. Fantazy (Michał Mikołajczak), odjeżdżając do Rzymu, rzuca oschle: "Przyślę doktora", co brzmi zdawkowo i pusto. Jakby ten młody, piękny elegant - frak, cylinder, złoty cwikier - miał dość babrania się w prowincjonalnym błotku, bo i tak niczego nie zrozumie. Nawet się nie stara, gdyż do zrozumienia innych trzeba autorefleksji, a ta była mu obca. Podobały mi się kobiety, rezolutna Stella Ewy Porębskiej, rzeczowa i pospolita, więc tym bardziej nieautentyczna w swych hrabiowskich zapędach Respektowa Agnieszki Pilaszewskiej. I piękna, eteryczno-ruda Idalia Katarzyny Dąbrowskiej, choć wolałabym, by mówiła bardziej teatralnie, a mniej jak serialowa Vika, bo jednak została obsadzona w roli romantycznej heroiny, której prototypem była Joanna Bobrowa, po rozstaniu z Zygmuntem Krasińskim "przejęta" przez Słowackiego jako obiekt westchnień miłosnych. Z porównania obu przedstawień wynika wyższość dobrej teatralnej roboty i uważnego czytania tekstu, co zaprezentował Maciej Englert, nad eksperymentami estetycznymi Michała Zadary, które zapewniły widzom czterogodzinną mękę. W sztuce postępu nie ma, młodzi nie są z definicji bardziej nowocześni niż starzy, co się ostatnio lansuje z uporem godnym lepszej sprawy. |