Mistrz i Małgorzata
Pod kontrolą Wolanda, Teresa Krzemień, Odrodzenie nr 20, 16.05.1987
Pod kontrolą Wolanda – szatana toczy się ten świat. Świat ludzi, przeznaczeń, sensów, zdarzeń i wszelkich „układów”. Bułhakowowski świat wykreowany w arcydziele pisanym lat kilkanaście, którego ostateczny tytuł wszedł do historii literatury światowej jako „Mistrz i Małgorzata”.
Ten Mistrz jest pisarzem, twórcą, trochę Bułhakowem, ale dźwiga na sobie ciężar wszelkiej twórczości, brzemię inteligenta wszechczasów, zwłaszcza inteligenta zderzonego z systemem ( i znowu: wszelkim s y s t e m e m, który zniewala).
Małgorzata jest wcieleniem pokusy miłości, kobiecością wieczną, jest też Gretchen z „Fausta”, jej porte parole. Ale to Woland jest najważniejszy, to on jest reżyserem wątku o Piłacie i Jeszui, on ingeruje w rzeczywistość. U Bułhakowa, w powieści, Woland nie jest tak wszechmocny. To tylko szatanek, prestidigitator z piekła rodem, kuglarz i błazenek. Ten Woland, który zamieszkał na Mokotowskiej 13, w Teatrze Współczesnym, może wszystko i o wszystkim decyduje. Urósł. Kontroluje życie, pasie baranki zamiast Tego, który – jedyny – ma moc rozkazywania Wolandowi.
Metafizyka, mitologia, psychologia społeczna, filozofia – wszystko razem. Wymieszane w idealnych proporcjach, podane zmęczonemu widzowi współczesnemu nie jako deser, ale jako ozon, jak czyste powietrze, jak tlen.
Przedstawienie Macieja Englerta już ogłoszono wydarzeniem artystycznym.
Ilu krytyków, tyle zapewne będzie opinii. Ale jedno pozostaje faktem: Warszawa dostała porcję refleksji na poziomie, o którym dawno nie słyszało się, od którego już się odwykło. Rozmowy o tym "Mistrzu i Małgorzacie" we Współczesnym nie dotyczą fabuły, intrygi, nawet nie aktorstwa (los dobrego przedstawienia, przewrotny i paradoksalny), nie rozwiązań scenicznych, nie widowiskowości, słowem nie tego, czego mógłby oczekiwać reżyser . Te rozmowy to są rozmowy o s e n s i e tego, co zobaczono na scenie.
Paradoksalnie: to już chyba maksimum satysfakcji reżyserskiej. Tak mniemam, choć rozumiem, że może boleć niedostrzeganie szczegółów. Pozorne zresztą, bo te szczegóły tworzą całość. Ale całość – koncepcja myślowa – jest tak wyrazista, że szczegóły giną, rozpływają się. Ważne jest CO, przestaje być ważne : JAK.
Żebyśmy się dobrze zrozumieli: doceniam JAK, jakżeby nie, jeszcze jak doceniam, ale w sytuacji, w której JAK zmienia się w niezwykle ważne CO, mamy do czynienia ze zjawiskiem rzadkiej harmonii treści i formy, z fenomenem spójnej j e d n o ś c i.
Spektakl Englerta proponuje pewien ekstrakt myśli zaczerpniętych z książki Bułhakowa. Jest tych myśli sporo, niegłupich i wszystkie razem zmuszają widza do zajęcia stanowiska. A najpierw: do pomyślenia. O, to właśnie – to przedstawienie prowokuje do myślenia, myślenie wymusza.
Trzeba zatopić się chcąc nie chcąc, w abstrakcje, trzeba potrenować mózg, trzeba przewietrzyć swój stosunek do życia. A więc: do religii, do filozofii istnienia, do wartości najpierwszych i nadrzędnych.
Spektakl jest atrakcyjny, bezpretensjonalny przy tym. Myślenie egzekwuje się więc na widzu prawie bezboleśnie – takie wszystko wyraziste, takie do zapamiętania...
Sukces teatru. Jak na dziś, czas konkretu, szarości i przeżutych papek interpretacyjnych. Oto zaproszenie do autoanalizy, do analizy, do, zwyczajnie, zastanowienia się. Dlatego nie chce mi się rozważać, czy adaptacja Englerta jest „wierna” czy „niewierna” Bułhakowowi. Liczy się to, czy bierze z Bułhakowa tyle właśnie i tego, ile najbardziej nam brak. W roku 1987, nad Wisłą. I że to jednak pozostaje nadal Bułhakow, nadal „Mistrz i Małgorzata”.
Sukces. Reżysera, aktorów, scenografa, ale i nas, wspólny. Okazało się: jeszcze potrafimy docenić rangę dzieła. Jego unikalność. Brawa na Mokotowskiej mają jakiś inny rytm, czuje się, że to nie chodzi tylko o świetną kreację Wakulińskiego (onże Woland, prawie – demiurg – bo jednak nie demiurg – i kontroler) czy urodę Małgorzaty [pomyłka recenzentki: prawdziwe imię aktorki: Jolanta] Piętek (Małgorzata), o epizody-perełki z groteskowego życia literacko-mieszczańskiego Moskwy lat dwudziestych. To wszystko waży, jest atrakcyjną, jest oprawą, nośnikiem, formą i tak dalej.
Ale – powtórzę to po raz tysięczny i drugi – o wartości spotkania przy Mokotowskiej rozstrzyga treść. Ta pozafabularna, właściwa.
Patrzymy i patrzymy na świat kontrolowany przez diabła-sceptyka, bardziej faustycznego niż sam Faust, pełnego samowiedzy i ironii i musimy sobie zadać pytanie: czymże jest to nasze życie? I kolejne: wedle jakiego porządku chcemy je przeżyć? I następne: co to jest wolność, a co to twórczość, co ofiara a co aktywność? Albo: co to jest czyste sumienie?
Piłat go nie miał, bułhakowowski Piłat był najwrażliwszym słuchaczem Jeszui, którego skazał. Ale był też politykiem. Czym jest polityka, kiedy i czy może spotkać się z wiarą, i co to jest wiara dla człowieka XX wieku...
Pytania z konfesjonału, z katechizmu, z odprawy ideologicznej, z ksiąg filozofów i z podwórka, z nocnych rodaków rozmów... Niestety, coraz rzadziej stawiane.
Być może są bez odpowiedzi, nawet na pewno wiele z nich jest bez odpowiedzi, ale bez ich stawiania nie ma człowieczeństwa.Wiem, nie stawiamy ich i żyjemy. Z telewizorem na półce, z samochodem na parkingu, z bomba neutronową w perspektywie, z kartkami na mięso. Żyjemy.
Czy naprawdę? Woland nas słucha i obserwuje, pamiętajmy o tym...