Mahagonny
Musical z Brechta, Roman Szydłowski, Życie Literackie nr 30, 5.03.1982
Brecht ma szczęście do Teatru Współczesnego. Teatr Współczesny ma szczęście do Brechta. Przed dwudziestu laty odbyła się na tej scenie pamiętna polska prapremiera „Kariery Artura Ui” w inscenizacji Erwina Axera, z Tadeuszem Łomnickim w roli tytułowej. Był to bezsporny sukces autora i teatru. Obecnie nowe pokolenie twórców tego teatru prezentuje z wielkim powodzeniem spektakl „Mahagonny”, oparty na dwóch wersjach (małej i dużej) opery Brechta i Weilla „Wzrost i upadek miasta Mahagonny”.
Jest to Brecht zupełnie inny niż ten, którego znamy z „Matki”, „Świętej Joanny szlachtuzów”, czy ze sztuk pouczających, odmienny od Brechta z „Matki Courage”, „Życia Galileusza”, czy z „Dobrego człowieka z Seczuanu”
i „Kaukaskiego koła kredowego”. Niewiele tu polityki (aczkolwiek i ten utwór nie jest od niej wolny), nie ma moralistyki ani poetyckich metafor. „Mahagonny” pochodzi z pierwszego okresu twórczości Brechta. Stąd najwięcej ma punktów stycznych z jego wierszami z lat dwudziestych, śpiewanymi często przez samego poetę przy akompaniamencie gitary, lub banjo.
Najwięcej powiązań znajdziemy tu z komedią „Człowiek jak człowiek”. Powtarzają się nawet postacie. Występuje w „Mahagonny” wdowa Begbick, a czterej robotnicy, przybywający z Alaski do Mahagonny, przypominają czterech żołnierzy z tamtego utworu. Jeden z nich nosi nawet to samo nazwisko: Jim Mahoney. Wiele łączy też „Mahagonny” z „Operą za 3 grosze” i „Happy endem”.
Przede wszystkim muzyka Kurta Weilla, tak charakterystyczna dla tego okresu twórczości Brechta. Lecz są tu także dziewczyny lekkich obyczajów, jest lokal, przypominający burdel z „Opery za 3 grosze” i kantynę z komedii „Człowiek jak człowiek”. Jest także Jenny. Tak nazywa się jedna z dziewcząt z „Mahagonny”, podobna tak bardzo do Jenny z „Opery za 3 grosze”.
Utwory Brechta są dziwnym połączeniem rozrywki z dydaktyką. W pierwszym okresie było w nich mniej dydaktyki, więcej poezji i rozrywki. Później proporcje się odwróciły, by odzyskać pod koniec życia pisarza równowagę, wzbogacenie
o filozofię. Zmieniały się także poglądy Brechta. Za młodu był wyznawcą radykalnych zapatrywań, entuzjazmował się rewolucją w Bawarii, w jakimś stopniu nawet w niej uczestniczył. Wcześnie dostrzegł niebezpieczeństwa hitleryzmu, wyrastającego na początku lat dwudziestych w Monachium, gdzie studiował. Lecz jego rewolucjonizm miał wówczas wyraźne zabarwienie anarchiczne. Buntował się przeciw burżuazyjnemu światu, jaki go otaczał, przeciw wszechwładzy pieniądza, przeciw przemocy stosowanej wobec robotników i nędzarzy. Nie miał jednak pozytywnego programu. Dopiero w kilka lat później został marksistą.
Pierwsza wersja „Mahagonny”, tzw. „mała Mahagonny”, pochodzi z roku 1927. Wykorzystane zostały W niej wiersze z „Brewiarza domowego”, a więc z jeszcze wcześniejszego okresu. Stąd tyle w niej anarchicznego buntu, co dobrze wyczuli realizatorzy warszawskiego przedstawienia.
Jest ono twórczym opracowaniem utworu. Nie trzyma się niewolniczo ani małej, ani dużej „Mahagonny” (powstałej w sezonie 1928/29). Wprowadza songi
z „Happy endu”, które nie tylko nie rażą, lecz wzbogacają kontekst, utrzymane są w tym samym stylu. Co więcej, autor nowego udanego przekładu, Jacek
St. Buras, napisał na motywach utworów Brechta dwa nowe songi: „Jenny i Jim” oraz „Jutro” do muzyki Jerzego Satanowskiego. Są one czymś w rodzaju pastiszu, trafiają bezbłędnie w ton i stylistykę brechtowską.
Do sukcesu przedstawienia przyczynia się także w decydującej mierze przygotowanie muzyczne i instrumentacja Jerzego Satanowskiego. Muzyka jest bardzo mocną stroną spektaklu. Jerzy Satanowski zrozumiał, że „Mahagonny”
to musical, podobnie jak „Opera za 3 grosze”. Kto wie, czy nie pierwszy prawdziwy musical, w którym muzyka jazzowa wiąże się tak ściśle z tekstem, rytmem i tematyką utworu. Konieczność i wymogi niewielkiej sceny, zmusiły go do rozpisania instrumentacji na mały zespół: fortepian, perkusję, trąbkę
i saksofon. Dało to bardzo dobre rezultaty. Z potrzeby wynikły korzyści. Muzyka jest lekka, dowcipna, wprowadza w nastrój, daje coś z kabaretu. Orkiestra na scenie towarzyszy w żywy sposób aktorom.
Brecht uważał, że każda realizacja jego utworów powinna brać pod uwagę czas i miejsce, w którym dochodzi do skutku, publiczność, do której się zwraca. Twórcy warszawskiego przedstawienia zrozumieli także ten wymóg. Nie jest to
w ich wykonaniu muzealna rekonstrukcja starego dzieła, lecz żywy tekst, docierający świetnie do widzów. Mahagonny nie leży w Ameryce, lecz mogłoby także być Polską. Pytania, jakie postawił niemieckim widzom pod koniec lat dwudziestych Brecht, można by postawić również polskim widzom w roku 1982.
Pierwsze i podstawowe brzmi: czy może istnieć społeczeństwo, w którym wszystko wolno? Przez chwilę wydaje się, że Mahagonny będzie właśnie takim miastem, w którym nic nie jest zakazane. Nadciąga straszny tajfun, huragan niszczący wszystko po drodze, zginie więc i Mahagonny, nie będzie jutra,
a dziś wszystko wolno. Tu właśnie wmontowali twórcy przedstawienia bardzo piękny song „Jutro”. Rozpasane żądze idą w czterech kierunkach: wpierw żarcie bez granic, potem seks, następnie rozrywki (przede wszystkim sportowe widowiska), wreszcie pijaństwo. W ostatniej chwili huragan skręca jednak w inną stronę. Mahagonny jest uratowane. Wraca ład i porządek, a wraz z nim władza pieniądza i nadużycia aparatu wymiaru sprawiedliwości. Świetna jest scena sądu i wyrok skazujący za największą zbrodnię, jaką jest... brak pieniędzy.
To wszystko opowiedziane zostało jednak prawie mimochodem, dowcipnie
z wdziękiem, nie narzuca się widzom, lecz bawi ich znakomitą formą teatralną.
I w tym tkwi może największa zasługa Krzysztofa Zaleskiego,
który zaprezentował się jako utalentowany inscenizator i reżyser, godny wielkich poprzedników w Teatrze Współczesnym. Bardzo dobrze obsadził aktorów
i poprowadził ich pewną ręką. Wszyscy śpiewają muzykalnie i czysto,
co w przedstawieniach utworów Brechta było dotąd na naszych scenach taką rzadkością. Spektakl ma dobry rytm i tempo, trzyma przez cały czas w napięciu, jest zgrabnie zmontowany.
Trafiła tu na swoje emploi Stanisława Celińska. W roli Jenny gra i śpiewa znakomicie. Prawdziwym odkryciem stała się Krystyna Tkacz w roli wdowy Begbick. Nie znana dotąd szerszej publiczności aktorka od razu zdobyła sobie tą rolą uznanie, gra i śpiewa bardzo dobrze.
Od najlepszej strony zaprezentowała się młodzież Teatru Współczesnego. Imponująco wygląda Marcin Troński w roli Mojżesza od św. Trójcy. Trafnym odczytaniem postaci było ukazanie go jako Murzyna. Nie jest to powiedziane wyraźnie w tekście, lecz logicznie z niego wynika. Wojciech Wysocki jest wzruszającym Jimem Mahoneyem, Adam Ferency zabawnym Jacobem Smithem, przypominającym chwilami młodego Tadeusza Łomnickiego. Sekundują im dzielnie w rolach drwali z Alaski Piotr Wyszomirski i Wojciech Kosiński.
Rolę wszechwładnego przedsiębiorcy, właściciela i finansisty Mahagonny,
gra może trochę zbyt demonicznie Grzegorz Wons. Celnie podkreśla jednak dominującą pozycję i siłę reżysera wydarzeń w mieście. Wśród mężczyzn
z Mahagonny zaznaczają wyraźnie swą obecność: Stanisław Górka, Cezary Morawski, Jacek Bursztynowicz, Włodzimierz Nowakowski, Andrzej Szenajch, Ryszard Ostałowski i Ireneusz Kocyłak. Wśród dziewcząt są aktorki tak dobrze znane, jak Barbara Sołtysik, Antonina Girycz i Pola Raksa, a obok nich pełne żywiołowego temperamentu: Agnieszka Kotulanka i Maria Pakulnis.
Funkcjonalne dekoracje, przypominające styl lat dwudziestych, zaprojektowali Wiesław Olko i Krzysztof Baumiller. Są w stylu scenografii Ewy Starowieyskiej, lecz to dobre wzory. Efektowne kostiumy zaprojektowała Irena Biegańska.
W oparciu o tekst Brechta powstał spektakl młody i spektakl młodych. Cieszy fakt, że mają nie tylko talent, lecz także dobry gust, że wiedzą, do czego warto nawiązać, kiedy buduje się nowy teatr.