Kurka wodna
WITKACY wciąż się zmienia, Jaszcz, Perspektywy nr 12, 21.03.1980

Na początku był pomysł. Pomysły reżyserów bywają z piekła rodem; ale bez pomysłów reżyserskich dobry teatr współczesny nie jest możli­wy. Bo jakie ma alternatywy?
Teatr gwiazd? Wypalił się na początku naszego wieku. Teatr akademicki? Celebrowanie upupia scenę i unudnia widownię. Odwrót od zawodowstwa ku „otwartym” improwizacjom? Wolne żarty. Dobry teatr współczesny to teatr reżysera.

A więc reżyser miał pomysł. Pomysł, który wykroczył poza tekst autora i jego przemyślenia. Pomysł sięgający tak daleko, jakby, nie przymierzając, ktoś w „Ślubach panieńskich" Fredry dał w finale najważniejszą rolę - służącemu Janowi. Ale przepraszam, o co chodzi konkretnie? O to, że reżyserując w Teatrze Współczesnym „Kurkę Wodną” Stanisława Ignacego Witkiewicza - w dalszym ciągu będę go już nazywał Witkacym - dał reżyser Maciej Englert główną, kluczową rolę w finale osobie, która w spisie osób występuje jako „Niańka, Afrosja Opupiejkina - poczciwości babina, tłusta blondynka,
lat 40”. To postać nieważna i znikająca ze sceny, gdy jej podopieczny Tadzio wydoroślał. Tymczasem w inscenizacji Englerta pojawia się ona jako tajemnicza, niema Japonka, której w finale sztuki przypada nieoczeki­wanie najważniejsza, węzłowa rola (i, dodajmy, teatralnie nader efek­towna). Co w dodatku podkreśla brawurową grą, przyjmowaną sponta­nicznymi oklaskami, wspaniale dysponowana Joanna Szczepkowska. Sztuka nabrała przez tę woltę nowego, niepokojącego, wyrazu.

Za tym pomysłem łatwo już poszły inne, nie wszystkie zresztą udane, były i takie, które mogły się nie podobać, ale w sumie złożyły się na całość teatralną zwartą
i logiczną, mimo że stale przeciwiącą się didaskaliom autora.

A więc bunt reżysera i zrobienie myśli Witkacego ,,na złość”? Ani trochę. Przedstawienie jest bowiem lojalne i wierne autorowi we wszystkim co u Witkacego mocne - w parodii, deformacji, w prekursorstwie formalnym. I dlatego można nie tylko przyjąć jego manewry „Kurką” ale i w pełni je aprobować. Nie od dzisiaj zresztą wiemy, że Witkacy, przy całej swojej genialności, był pisarzem nierównym, u którego awangarda sąsiadowała ze spóźnioną młodopolszczyzną i wypaczoną wyspiańszczyzną. Demoniczna siła Witkacego tkwiła w jego filozoficz­nym radykalizmie, związanym z proroczym katastrofizmem i szyderczą negacją współczesnego mu teatru realizmu mieszczańskiego. Te war­tości Englert uszanował. Witkacy, ostatni mag zakopiański, miewał swoje głębie, ale i swoje mielizny. Englert umiał mielizny pomniej­szyć. I dlatego słuchałem i oglądałem jego „Kurkę” z satysfakcją, i jeżeli coś mi przypominała, to nie wpływy na Witkacego,
lecz wpływy Witkacego, nie Ibsena, lecz awangardę lat 50-ych, Mrożka, Róże­wicza...

Myśl reżysera dobrze uchwycili aktorzy tak mocnego zespołu jaki jest w Teatrze Współczesnym. Wszyscy, od witkacowskiej księżnej do witkacowskich lokai.
Maja Komorowska w roli demonicznej i egzoty­cznej księżnej Alicji stworzyła kreację arcywitkacowską w obu wciele­niach lady of Nevermoore. Była olśniewająca, ale nie zgasły przy niej ani Marta Lipińska - wyborna tak w swej kurkowatości,
jak w uwodzicielstwie po witkacowsku - ani fascynująca Joanna Szczepkowska. Tak samo mężczyźni. Niechże wymienię przynajmniej Henryka Boro­wskiego, który z absolutnym optymizmem zachowywał zdrowy roz­sądek wśród wstrząsów rodzinnych i rewolucji,
a także Krzysztofa Kowalewskiego, doskonale utrafionego w draniowatości”. Damian Damięcki był po witkacowsku zakompleksionym inteligentem, a czyż mogę jeszcze nie wymienić przynajmniej Marcina Trońskiego-Szalawskiego jako nieskazitelnego
i niezmiennego lokaja Parblichenkę z jego niezrównanym „Your Grace”?

Czy nowa prezentacja Witkacego będzie powitana zgodnie po­chwalnie, czy też wywoła kontrowersje i polemiki? Nie wiem. Ale wątpię. Witkacy budzi coraz mniejsze spory
i opory, i tylko stare żubry nie chcą w nim uznać klasyka na nasze czasy. Natomiast pewien jestem, że „Kurka Wodna” w Teatrze Współczesnym nie wzbudzi tak sprzecznych opinii jak „i Dekameron” w Teatrze Narodowym, które to przedstawienie przygotował Adam Hanuszkiewicz. O tym widowisku na razie nic nie mogę powiedzieć, bo nie chciałem uprzedzać przedsta­wienia dla prasy, a takie Hanuszkiewicz wyznaczył dopiero na ostatnie dni lutego. Ale już tymczasem przeczytałem w „Kulturze” gwałtowny atak na całą robotę Hanuszkiewicza i jego metody. Zawsze byłem zdania, że krytykom i recenzentom należy premiery udostępniać wcześnie, a nie jako musztardę po obiedzie. Czasem taka opieszałość daje teatrowi doraźne korzyści. Ale może być również tak, jak w przy­padku
„i Dekamerona”: pada wyrok nim sędziowie się zebrali. Czy będzie to dla dyrektorów nauczką na przyszłość?

 

Deklaracja dostępności