Kuchnia Caroline
Kuchnia Caroline, Agnieszka Kobroń, www.afiszteatralny.pl, 11.02.2020
"Kuchnia Caroline" Torbena Bettsa w reż. Jarosława Tumidajskiego w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Agnieszka Kobroń na blogu Afisz teatralny.
Na początku strasznie nudził mnie ten spektakl. Nie mogłam znieść tych niekończących się rozmów. Dłużących się bez końca. I tak jak bardzo miałam dość już słuchania tych ciągłych dyskusji bohaterów, tak z każdą minutą przekonywałam się że bez tych rozmów spektakl nie istniałby wcale. Jarosław Tumidajski, reżyser, może i na początku wodzi swojego widza za nos, ale wszystko po to aby zakończenie miało swój mocny wydźwięk
Ta rodzina zdecydowanie nie należy do zwyczajnych. Daleko im do dobrych sąsiadów czy bliskich przyjaciół. Są dobrze usytuowani. Mają duży dom i z pozoru piękne i kolorowe życie. Caroline (Monika Krzywkowska) to przecież wielka gwiazda kulinarnego programu telewizyjnego, z którą - gapiąc się w ekran - możemy przygotować rodzinny obiad. A jak będzie trzeba to zapewne i o jakiś deser się pokusimy. Do życia bohaterki trafiamy w dość przełomowym momencie. Przygotowuje się do nagrania ostatniego odcina swojego programu, sprzedaje dom, a na dodatek jej syn Leo (Konrad Szymański) właśnie skończył szkołę z wyróżnieniem, co oczywiście trzeba uczcić. Patrząc na tę olśniewającą Caroline, która z taką gracją i powabem krząta się po kuchni, aż chce się powiedzieć że ma idealne życie. Bo przecież kochający mąż, zdolny syn, idealna praca, przepiękny duży dom. Przynajmniej, taki obraz rysuje się widzom na początku spektaklu. Lecz kiedy bohaterów zaczyna przybywać, tematy się mnożą, a zwyczajne sprawy okazują się nieść niewygodną tajemnice, wtedy ten piękny obraz się zmienia. Zmienia się nasze postrzeganie i sami zaczynamy utożsamiać się z bohaterami, którzy przecież wydawali się tak bardzo niepodobni do nas. A jednak, pozory zmyliły.
Nagle okazuje się, że ani status społeczny ani status rodzinny nie ma tutaj żadnego znaczenia. Wszyscy mierzymy się z takimi samymi problemami i wszyscy o to samo walczymy. O siebie, o miłość, o spokój w życiu. Możemy się potykać, mylić i błądzić, ale jaki będzie finał zależy tylko od nas. O czym zresztą przekonamy się oglądając spektakl Kuchnia Caroline w reżyserii Jarosława Tumidajskiego. Na początku dzieło to niezwykle uwiera. Momentami dłuży się strasznie, bo akcja jest na poziomie zero. Zamiast coś się dziać jesteśmy zmuszeni do słuchania rozmów postaci. Czasami bywają trywialne, czasami denerwujące, a czasami wciągające. I tak jak bardzo mam dość już słuchania tych ciągłych dyskusji, tak z każdą minutą przekonuję się że bez tych rozmów spektakl nie istniałby wcale. Reżyser nie bez przyczyny pozwala bohaterom na tak długie i swobodne rozmowy. Wszystko po to abyśmy sami zrozumieli, że to co dzieje się na scenie często dotyczy i dotyka nas samych. Te rozmowy stają się kluczem do zrozumienia całości, a już na pewno do zrozumienia samych bohaterów.
Bo w tym postaciach widzi się wiele sprzeczności i niejasności, a także bolączek i problemów, które targają nimi i ich życiem. To nie jest tak, że mają określone zalety i wady. Są na tyle kolorowi że można się im przyglądać w dowolnych konfiguracjach. Są na tyle kolorowi, że każdy z ich problemów będzie przez każdego widza rozpatrywany inaczej. Jedno jest jednak pewne to co widzimy na scenie nie jest wiążące ani ostateczne. Przyjrzeć musimy się głębiej, wtedy dostrzeżemy, że problem każdego z bohaterów kryje się w ich przeszłości. Że to nie teraźniejszość ich przytłacza, a to co minęło. Oglądając Kuchnie Caroline nie można nie wspomnieć o scenografii. Ten jakże z dbałością przygotowany skrawek mieszkania jest wręcz przepiękny. A mimo to przygotowany z umiarem i gustem. Idealnie odzwierciedla życie bohaterów, ale jednocześnie pozwala nam się poczuć dobrze w jego klimatach. A przecież do omówienia mamy sporo.
Mąż Caroline, Mike (Andrzej Zieliński) chyba jako jedyny obawiając się śmierci, zaczyna się przed swoją rodziną rozgrzeszać. Patrzy na dawnego siebie i chce zmian. Co dla całej reszty jest wręcz niewykonalne. Popatrzmy na Amandę (Vanessa Aleksander), pod powłoką pewnej siebie, zadziornej, pracowitej i lekko szalonej dziewczyny ukrywa prawdę o swoim dzieciństwie. Udając, że przecież to całkiem spoko, że na tym świecie została sama. Spójrzmy na Leo, który niby ma kochającą rodzinę a jednak wszyscy mają gdzieś co mówi, czuje, myśli. Spójrzmy na Greame (Szymon Mysłakowski), dla którego zdrada jest ucieczką przed codziennością i nieudanym życiem z Sally (Katarzyna Dąbrowska), a może i tym dużo wcześniejszym. Aktorska gra bez wątpienia pozostaje na wysokim poziomie, ale tylko dwie postacie wyróżniają się tutaj szczególnie: Andrzej Zieliński i Vanessa Aleksander. Ich komediowy rys połączony z dramatem postaci idealnie współgra. Potrafią być jednocześnie zabawni, poważni, szczerzy do bólu, a nawet w tym całym rozgardiaszu pokazać siebie w całej okazałości i prawdzie.