Komediant
ŚWIAT W WYMIARACH TEATRU, Jacek Sieradzki, Polityka nr 43, 27.10.1990
Już po raz drugi w ciągu ostatnich parunastu miesięcy TADEUSZ ŁOMNICKI zagrał główną i wielką rolą w dramacie, którego akcja toczy się w teatrze, a bohaterem jest aktor. Po raz drugi w stosunkowo krótkim czasie założył, iż będzie w stanie przykuć uwagę widzów, przedstawiając im na scenie reprezentanta własnego zawodu. I trzeba przyznać, że się nie omylił; w obydwu przypadkach znalazł w wielkich, przepełniających te sztuki monologach świetny materiał sceniczny i umiał go wykorzystać bezbłędnie.
ALIŚCI efektowna wirtuozeria jego gry musiała wywołać obok zachwytów także wątpliwość zgoła elementarną: czy kaliber problemowy tych dramatów z aktorami w rolach głównych dorasta aby do kunsztu wykonania? Kwestia nie tak znów błaha, gdy zważyć, jak bardzo nasz teatr współczesny upodobał sobie ostatnio autotematyzm, jak dalece stał się egocentryczny, może nawet trochę narcystyczny. Więc postawmy pytanie trochę ostrzej: czy teatr każąc nam przez cały wieczór plątać się po zakamarkach psychiki aktora, wierząc najwidoczniej w uniwersalność jego kłopotów — nie gryzie się przypadkiem sam we własny ogon?
Dwa lata temu Łomnicki zagrał aktora Feuerbacha w sztuce Tankreda Dorsta na scenie Teatru Dramatycznego; było to przedstawienie cenione, opisywane (także w „Polityce”). Na wiosnę emitowano je w telewizji, gdzie, jak się zdaje, nie spotkało się z najlepszym przyjęciem. Ale bo też był to spektakl nie do przeniesienia do pudelka z ekranem. W Dramatycznym grała cała przestrzeń: scena i wielkie połacie nieczynnej widowni (publiczność siedziała tylko w ostatnich rządach sali). W tym przestworze, gdzieś w głębi otwierały się drzwi i padał zza nich snop światła, ruszała obrotówka, milcząc szli maszyniści niosący zrolowany horyzont. To było właściwe, poetyckie i fascynujące tło do spowiedzi Feuerbacha, aktora, który zatracił granicę między aktorstwem i szaleństwem, który rozpaczliwie i upokarzająco walczy o godność i prawo do twórczości. I który będąc szaleńcem jest też momentami wielkim mistrzem, wielkim magiem aktorstwa.
Być może największym niedostatkiem sztuki Thomasa Bernharda — kolejnej wielkiej aktorskiej spowiedzi w naszym teatrze — jest brak choćby przebłysku, w którym stawałoby się jasne, iż aktor Bruscon kryje pod powłoką kabotyństwa okruchy rzeczywistego artyzmu.
Polski tytuł sztuki „Komediant” niedokładnie oddaje niemieckiego Theatermachera — teatroroba, teatrowyrobnika. Bernhardowski Bruscon to szef najgorszego autoramentu trupy teatralnej objeżdżającej ostatnie austriackie dziury. Taki Strzyga-Strzycki z Tuwimowskiego „Porwania Sabinek”, ale rysowany nie pogodnie i sympatycznie, lecz złośliwie, żółciowo. Pyszałek i kabotyn, tyran i egocentryk, napuszony indor gulgocący i tokujący bez chwili przerwy. Jego niekończący się monolog pełen obsesji i nawrotów, refrenowych powtórzeń, obnaża tylko obezwładniającą małość postaci; obezwładniającą, ale i... fascynującą dzięki niewiarygodnej giętkości i sile aktorstwa Łomnickiego. Ekspresyjna, ruchliwa, ogarnięta nerwowym słowotokiem, zamaszysta w gestach bryła super-komedianta od początku staje się środkiem ciężkości spektaklu. Skupia uwagę, podporządkowuje sobie wszystkich i wszystko: nie tylko rodzinę — członków trupy i nie tylko sterroryzowanego właściciela gospody (kapitalny w swym otrząsaniu się z oszołomienia Krzysztof Kowalewski). Anektuje dosłownie całą przestrzeń, staje się nieomal najważniejszym rekwizytem w scenografii Ewy Starowieyskiej: w szarej, brzydkiej sali teatralnej nie używanej w tej dziurze
od lat.
W tej zgrzebnej scenerii Bruscon ma grać dramat własnego autorstwa będący czymś w rodzaju syntezy historii ludzkości. Robespierre dyskutuje tam ze Stalinem, a Churchill wita się bodaj z panią de Pompadour. (Bernhard najwyraźniej kpi tu boleśnie z „Achterloo”, ostatniej sztuki Durrenmatta). Sztuczydło jest najwyraźniej idiotyczne, co więcej, jego idiotyzm w trakcie przedstawienia monumentalnieje, a i cała rzeczywistość ulega postępującej, groteskowej deformacji. Członkowie trupy: stłamszona żona (Zofia Saretok), zamknięta w sobie, oschła córka (Małgorzata Rudzka), usłużny i safandułowaty syn (Grzegorz Wons) stają się coraz bardziej odczłowieczonymi, nieruchomiejącymi kukłami bezwzględnie poddanymi woli rozhisteryzowanego satrapy. Erwin Axer sugestywnie stopniuje niepokój i później grozę lęgnącą się tej banalnej w końcu sytuacji; groza ta wyraża się w środkach zewnętrznych (szalejąca burza z piorunami), ale i przede wszystkim w niejasnym, niewypowiedzianym poczuciu zagrożenia wpisanym, i w gadulstwo Bruscona,
i w milczenie pozostałych. Coś musi się stać i staje się: gdy wiatr zmiecie kurtynę, za którą trupa przygotowywała się do występu, w miejscu teatralnej widowni zieje dziura, dym, ruina.
To bardzo piękny, mocny scenicznie efekt — wstrząs, zmiana konwencji — i bardzo znamienny dla intelektualnego teatru Axera. Zaskakująca pointa powoduje rewizję znaczeń, zmienia tok myśli, wymusza na widzu, by niejako od tyłu analizował przebieg zdarzeń, znając już punkt dojścia. Szkopuł w tym, że ta analiza ex post nie wychodzi spektaklowi na dobre. Finał „Komedianta” wprowadza apokaliptyczne, uniwersalizujące tony jako zwieńczenie niekończącego się gadania Bruscona, sugeruje, iż zawalenie się jego teatru też może być jakimś końcem świata (a może nawet jest odbiciem w groteskowym zwierciadle szerszego rozpadu). Tyle, że przedtem teatrowi naszego komedianta, i jemu samemu odebrane zostały wszelkie znamiona artyzmu; jakiekolwiek ślady wartości wyższych zwalcowano na placek. Zwalcował je sam autor, austriacki enfant terrible aż do śmierci, nihilista i szyderca. Nihilizm i szyderstwo mają jednak sens wtedy, gdy są osadzone w konkretnych, rozpoznawalnych realiach kultury; wyniesione do rangi absolutu stają się puste.
Dlaczego kogokolwiek na widowni warszawskiego Teatru Współczesnego ma poruszyć wizja końca świata nic nie wartego aktorusa, (którego twórczość nie jest nawet parodią bliskiej nam kultury, albowiem inne mamy kabotyństwa, inne objazdowe trupy i inne piszemy syntezy historii ludzkości w formie tragedii? Misterna reżyseria Axera, imponujący wysiłek Łomnickiego — a widz i tak chwilę po otrząśnięciu się z teatralnych emocji zapomina o tym przedstawienia, tak odległe jest ono od zwykłego kręgu jego myśli. Nie bez przyczyny Bernhard nigdy, mimo wysiłków ceniącego go Axera, nie wszedł na dobre w orbitę zainteresowań polskiego teatru.
Niedawno mieliśmy „Hamleta" Andrzeja Wajdy z oryginalną tezą, że problemy Hamleta-postaci scenicznej nakładają się na problemy aktora-odtwórcy tej roli. Teraz wielki aktor i świetny, przez lata nieobecny w kraju reżyser angażują wielkie siły, w przedsięwzięcie znów sprowadzając świat do teatru, nie odwrotnie! Sporo przykładów można by jeszcze znaleźć. Trudno oprzeć się wrażeniu — krzywdzącemu może w poszczególnych przypadkach, ale generalnie mocno się narzucającemu — iż twórcy jakby bojąc się wychodzić na świat, bojąc się nawet próbować go rozpoznawać, trzymają się po dziecinnemu własnego podwórka. Czują się na nim pewniej — to jasne. Ale czy ten azyl, ta tendencja do zamykania się wewnątrz siebie najbliższych spraw, nie stanie się prędzej czy później samotrzaskiem?