Komediant
ŚWIAT JEST TAK POJEMNY, JAKIM GO SOBIE ZDOŁAMY WYOBRAZIĆ, Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 9, 1.09.1990
Początek czerwca. Upał nawet wieczorem nie daje za wygraną. Na małej widowni Współczesnego, będącej kiedyś salą parafialną, nie ma czym oddychać. Okna muszą pozostać zamknięte, bo tylko przykryte czarnymi zasłonami pełnią funkcję ścian. Burza, która mogłaby przynieść ulgę, nie nadchodzi. Intensywność scenicznej rzeczywistości pozwala jednak zapomnieć o gorąco-wilgotnym powietrzu klejącym do ciała ubranie. Sztuka tym razem okazuje się zdolna do pokonania rzeczywistości. Gdy milkną brawa stojącej owacji, premierowa publiczność długo jeszcze pozostaje w tej krzepiącej aurze uczuć i myśli, pozwalającej wierzyć w teatr. W jego perwersyjne kłamstwo i prawdę, którym po latach i wielu zakrętach losu, znów wspólnie ulegli Erwin Axer, Tadeusz Łomnicki i Ewa Starowieyska. I znów w salce przy Mokotowskiej, jak za dawnych lat, można było oglądać talent wybitnych artystów wprzęgnięty w rygory myśli. Poddany dyscyplinie, która zapewnia poczucie ładu i daje, choćby chwilowe, poczucie harmonii ze światem.
Zupełnie odwrotnie niż w sztuce Thomasa Bernharda Komediant, gdzie podobnie duszną atmosferę wiosennego dnia rozładowuje ulewna burza, niwecząc zarazem wysiłek bohatera, zmierzający do wystawienia własnej sztuki — Koło historii. W przewrotnym dramacie austriackiego pisarza natura okazuje się od sztuki silniejsza. W każdym razie tego dnia, w jakimś nieszczęsnym Utzbach, stawiła opór nie do pokonania. Piorun uderzył w plebanię i gwałtowny pożar wypędził z gospody zgromadzonych już widzów. Spektakl Bruscona, który zamierzał zagrać wraz z rodziną, nie doszedł do skutku. Nie dowiemy się więc, czy jego sztuka była genialnym dziełem, jak wszystkich zapewniał,
czy też gigantyczną szmirą.
Komediant Bernharda nie jest wbrew pozorom utworem autotematycznym w rodzaju Garderobianego Harwooda, Szalbierza Spiró czy Ja Feuerbach Dorsta, które wystawiano ostatnio z powodzeniem; aktorstwo jest tu tyleż zawodem co pewną sytuacją egzystencjalną. Wiadomo, że Bruscon, lichy aktor amatorsko-rodzinnej trupy, mimo wszelkich przeciwności losu nie przerwie tournée po wioskach Austrii. Wprawdzie występów w zaniedbanych prowincjonalnych gospodach nienawidzi równie intensywnie, jak w państwowych teatrach z lożami i kandelabrami, to z nich nie zrezygnuje. Aktorstwo jest bowiem sposobem i treścią jego egzystencji.
Parafrazując słowa samego Bernharda — „piszę, żeby się nie powiesić” — można powiedzieć, iż jego bohater gra, aby nie umrzeć. Aby jeszcze nie umrzeć, odwlec to co nieuchronne, zajmuje się uprawianiem teatru, czyli nie najgorszym spędzaniem czasu w oczekiwaniu śmierci. Powie to zresztą wprost: „Tylko dlatego, że wierzymy w siebie/ wytrzymujemy to wszystko/ znosimy/ czego nie możemy znieść/ bo wierzymy w naszą sztukę/ Gdybyśmy nie mieli tej wiary/ nawet jeśli jest to tylko wiara w sztukę aktorską/ to już dawno bylibyśmy na cmentarzu.”
Bezsens własnego istnienia pokonywany rytuałem uprawiania sztuki. W tym przypadku aktorstwa, dziedziny może najbardziej spektakularnej, przy czym dobrze znanej autorowi, który swego czasu odebrał aktorskie i muzyczne wykształcenie, ale przecież chodzi tu o każdą artystyczną działalność.
Zgodnie więc z odwiecznym rytuałem komediantów, jak mityczny Tespis, bryczką załadowaną kostiumami i rekwizytami, wraz z rodziną, Bruscon przemierza codziennie dziesiątki kilometrów, by w jakiejś podrzędnej gospodzie dać przedstawienie. Nieważne dla kogo, widzów może być kilku lub kilkunastu, zwłaszcza że wioski są biedne i słabo zaludnione. Za zapłatę starczy talerz rosołu z makaronem, albo jeśli szczęście dopisze, chińska maść do ucha. Dla tego wędrownego komedianta spektakl pozostaje niezbędną częścią rytuału, taką jak podróż i próby. Karnawałowym wręcz zwieńczeniem każdego dnia. Gdy zawieszony zostaje czas i prawa rzeczywistości, bezkarnie można przymierzać cudzy los i cudzą biografię, a wyobraźni pozwolić na przemieszczanie się w rejony, do których wieprzowatość istnienia nie ma dostępu.
Parafrazując tym razem słynną maksymę Ludwika Wittgensteina — granice mojego języka są granicami mojego świata — ulubionego autora i mistrza Bernharda, można powiedzieć, iż granice wyobraźni wyznaczają granice świata. Świat, zdaje się mówić autor Komedianta, jest tak pojemny, jakim go sobie zdołamy wyobrazić. Człowiek zaś pozostaje ofiarą własnej wyobraźni i teorii. „Celem każdego człowieka jest nieszczęście” — mówi Bruscon, mając na myśli to, iż klęska człowieka zaczyna się w jego umyśle. Każda nieprzystawalność wyobrażeń do rzeczywistości prowadzi do katastrofy, której sami jesteśmy sprawcami.
W przypadku aktorów proces ten jest po prostu bardziej widoczny. Częściej niż zwykli zjadacze chleba rozpinają swą wyobraźnię na istnieniu wielu postaci rzeczywistych i literackich, częściej też gubią własną osobowość. Tylko najlepsi potrafią zostawić swe role w garderobie. Bruscon, na tym polega jego klęska, cały czas właściwie pozostaje we władaniu fikcji, gdzie mieszają się czasy
i postacie różnych epok i proweniencji. W jego sztuce Koło historii występują obok siebie Cezar i Napoleon, Churchill obok Marii Curie, Kant i Hitler, Metternich, Roosevelt i Goethe; jego wyobraźnia obejmuje obszary zbyt od siebie odległe, by mogły się połączyć w koherentną całość. Bruscon nie potrafi się wyzwolić spod władzy swej wiecznie wibrującej wyobraźni, dlatego pozostaje autorem schizofrenicznej sztuki i bardzo złym aktorem o zdezintegrowanej osobowości. Postacią tyleż tragiczną, budzącą współczucie, co komiczną, wywołującą politowanie połączone z irytacją. Świadomość nieustannie zapładniana wyobraźnią daje mu poczucie siły i, co może wydawać się paradoksalne, władzę nad innymi.
Bruscona gra Tadeusz Łomnicki. Przyzwyczajeni jesteśmy do tego od lat, że każde przedstawienie z jego udziałem staje się wydarzeniem, wobec czego wszelkie komplementy, szczególnie w formie przymiotników, wydają się banalne. Tym razem Łomnicki, poddany reżyserskiej precyzji Erwina Axera, wydobywającej głębię i świetność stylu Bernharda, zagrał, nie waham się tego napisać, genialnie. Niewielu jest chyba aktorów, którzy byliby mu w stanie dorównać.
Bruscon przez blisko trzy godziny nie schodzi ze sceny. W stroju podróżnym, pod długim do kostek płaszczem skrywającym trzyczęściowy garnitur, porusza się z lekkością i swobodą, jakby właśnie ten strój był najodpowiedniejszy na trzydziestostopniowy upał. Łomnicki, niemłody już człowiek, o chorym sercu i ociężałej sylwetce ma przeciw sobie ten ciepły kostium, temperaturę powietrza i nieprzebrane ilości tekstu. Mówi, cały czas mówi, kiedy przestanie mówić, Bruscon przestanie istnieć. Straci kontrolę nad sytuacją. Jego niekończące się monologi są nie tylko ćwiczeniami świadomości, ale przede wszystkim konstrukcyjnymi przęsłami władzy. Jak każdy artysta obdarzony świadomością, sprawuje władzę nad innymi.
Rodzina, zwana najmniejszą komórką społeczną, okazuje się znakomitym terenem egzekwowania władzy. Łomnicki jako ojciec, jak na tyrana przystało, jest i skąpy, i okrutny, szyderczy i podły. Czasem też serdeczny, ale tylko po to, by od rodziny coś dla siebie wyegzekwować, choćby masaż nóg, butelkę wody mineralnej czy zawieszenie kurtyny. Miłość do syna i córki podszyta jest sadyzmem i ironią, do żony nieustannymi pretensjami, a w gruncie rzeczy służy tylko ich zniewoleniu. Właściwie nie wiadomo, co bardziej podziwiać: siłę zdezintegrowanej osobowości Bruscona czy też słabość członków rodziny, niezdolnych mu się przeciwstawić. Grzegorz Wons jako Ferruccio, Małgorzata Rudzka w roli Sary i Zofia Saretok (Pani Bruscon) tworzą wyraziste postacie drugiego planu bez których Łomnicki nie byłby w stanie zagrać całej gamy reakcji psychologicznych, składających się na portret Bruscona, opętanego potrzebą władzy.
Poza rodziną istnieje społeczeństwo, nad którym też trzeba zapanować. Właściciela gospody i jego żony, prymitywnych ludzi, zajętych produkowaniem kiszek i karmieniem wieprzków, nietrudno zniewolić potokiem słów, których sensu nie rozumieją. Nadczynność wyobraźni Bruscona zderzona z prymitywnym biologizmem daje efekty komiczne. Świadomość artysty, jakkolwiek byłaby zdeformowana i chora, zwycięża zdrową animalną egzystencję, ale przedtem potraktuje ją bez litości. W scenach z właścicielami gospody, których znakomite postacie tworzą Maria Mamona i Krzysztof Kowalewski, Łomnicki jakby nabierał jeszcze większego wigoru. Kpi i ironizuje, oskarża i szydzi, ale też rozumie, że nie każdy dostąpił łaski szaleństwa, by zostać artystą, dlatego potrafi okazać biedakom współczucie. Bernhard, jak wiadomo, nie szczędził austriackiemu społeczeństwu wyrzutów i obelg: „Austria to groteskowy, upośledzony kraj”, „wrzód na ciele Europy”, „nie wart papieru na reklamujące go prospekty”, „kraj, gdzie mieszkają sami narodowi socjaliści”, a „każdy mężczyzna tutaj to Hitler”. Prowadził latami ostrą walkę z mieszczańską mentalnością, za co bywał wyjątkowo gwałtownie atakowany. Pozostał nieprzejednany do końca, jego testament zakazuje wystawiania i publikowania utworów przez najbliższe siedemdziesiąt lat po śmierci w „granicach państwa austriackiego, jakkolwiek by się ono zwało”.
Bruscon Łomnickiego wie doskonale, że prowokacje i szyderstwa są społeczeństwu tak samo potrzebne jak tuczarnie i rosół z makaronem. A nawet jeszcze bardziej. Artyści, zdarza się, posiadają władzę równą politykom. Władza to nic innego jak umiejętność organizowania rzeczywistości, wtłoczenia jej w koleiny ustalonego rytuału, narzucenie porządku i organizacji. Kto zna rytuał posiada władzę. Każda władza jest nadużyciem, przemocą, tyle że władzy artystów można się do pewnego stopnia poddać bezkarnie. W odróżnieniu od polityków nie dysponują aparatem przemocy.
Tadeusz Łomnicki będąc już wybitnym aktorem otarł się o politykę. Poznawszy smak władzy, powrócił do sztuki już chyba na zawsze. Będąc aktorem bardzo świadomie czerpiącym ze swoich życiowych doświadczeń, także minione zauroczenie polityką potrafi dla sztuki wykorzystać. Bruscon, choć zafascynowany postaciami wielkich polityków, sam po władzę nie sięgnie, pozostanie marnym, nawet szmirowatym artystą, by z tego miejsca sądzić świat, wydawać wyroki, bluźnić i prowokować. Tak napisał rolę Bernhard i Łomnicki zdaje się w pełni przyznawać mu rację, żadne inne zajęcie niewarte jest tylu zachodów i tylu poświęceń. Tylko sztuka może stać się rekompensatą bólu
i cierpień, jakie przynosi ludzka egzystencja.
Thomas Bernhard, znany u nas raczej z publikowanych mikropowieści (Kalkwerk, Mróz, Oddech) i kilku dramatów, porównywany jest często z Beckettem. Przede wszystkim ze względu na specyficznie poetycki język swych sztuk, ich muzyczną konstrukcję oraz bohaterów: starców, kaleki, postacie
w stanie rozpadu osobowości. O ile jednak Beckett uchodzi za filozofa sceny tworzącego modele ludzkiego losu, kultury, za pisarza ahistorycznego zajmującego się przede wszystkim eschatologią i metafizyką, o tyle Bernhard wykazuje szeroko rozwinięty instynkt szydercy i pamflecisty, którego ataki godzą w społeczeństwo. Pozostając w zasadzie realistą — jego sztuki zwykle dzieją się w konkretnej rzeczywistości społecznej — Bernhard nasyca swoje utwory taką dozą poezji, że stają się one uniwersalnymi modelami ludzkiego losu. Podobnie jak Beckett dzięki kreatywnej sile języka, stale obecnym zasadom konstrukcji dramatycznej i tematom stworzył odrębny świat literatury.
Erwin Axer zafascynowany twórczością Bernharda od lat, w teatrach niemieckiego obszaru językowego uchodzi obok Clausa Peymanna za wybitnego reżysera jego sztuk, próbował kilkanaście lat temu wprowadzić je na polskie sceny. Święto Borysa wystawione w 1976 roku we Współczesnym nie stało się jednak sukcesem. Chwalono reżysera wraz ze scenografem Ewą Starowieyską oraz aktorów, sztukę uznając za błahą i manieryczną. Czy podobny los spotka Komedianta? Wielkość przedstawienia dzięki kreacji Tadeusza Łomnickiego nie ulega wątpliwości. Czy jednak polska publiczność, której życie upływa w tak wielkiej odległości od problemów poruszanych na scenie, zechce przenieść się w rejony poważnej refleksji o życiu i sztuce, trudno powiedzieć. Poszukując
w teatrze aktualności, sensacji politycznych i efektownych rozwiązań estetycznych, rzadko pamiętamy o tym, że takie przedstawienia jak Komediant są miarą pewnej normalności.
Reżyseria Erwina Axera, po dziesięciu latach podpisującego afisz swoim nazwiskiem, pozwala znów wierzyć, że słowo i myśl nie przestały mieć w teatrze znaczenia, a wybitna literatura wciąż pozostaje jego istotnym składnikiem.
Także Ewa Starowieyska potrafi swój talent poddać rygorom sceny szanującej myśl autora, jak zawsze, stosuje środki bardzo oszczędne i bardzo celne. Oprawę plastyczną Komedianta stanowi szarobure wnętrze sali tanecznej w prowincjonalnej gospodzie. W zasadzie jest realistyczne, gdy Ferruccio zdejmuje ze ścian obrazy i rogi, jak na brudne wnętrze przystało, zostają po nich ślady. Bernhard jest realistą, Ewa Starowieyska w beznadziejnie szare wnętrze wstawiła szare krzesła i stoły, tylko jeden z nich jest jaskrawo czerwony. Ten drobny akcent plastyczny wystarczy, by i w scenografii, jak w sztuce, zaistniał odcień liryzmu. Podobnie jak czerwony pasek farby przecinający autoportret Van Gogha odsyła ku metafizyce.
Diabeł siedzi w szczegółach, Starowieyska w żadnym momencie nie zapomniała go pokonać. Z podobną celnością jak scenografię zaprojektowała kostiumy, począwszy od fioletowo-beżowego koloru płaszcza Bruscona po kolorowe kwiatki na zielonym żakiecie pokracznie ubranej wieśniaczki.
Komediant zrealizowany na jubileusz Teatru Współczesnego stał się doskonałym przykładem trwałości zasad respektowanych od chwili jego założenia. Przez czterdzieści lat przy Mokotowskiej obowiązywała wierność autorowi, szacunek dla myśli wyrażonych językiem wybitnej literatury, powściągliwość reżyserów i scenografów oraz wielkie role wspaniałych aktorów. Cóż można dodać, chyba tylko życzenie, by tak wspaniali artyści spotkali się na tej ciasnej scenie jeszcze przed następnym jubileuszem.