Hamlet
Teatr jak ostrze noża, Jacek Wakar, Więź nr 8-9, 08.09.2012
"W mrocznym mrocznym domu" w reż. Grażyny Kani w Teatrze Narodowym i "Hamlet" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Pisze Jacek Wakar w Więzi.
Amerykański pisarz Neil LaBute wydawał mi się do tej pory dostarczycielem nie najgorzej skrojonych sztuk obyczajowych, w których z wprawą mieszał sprawdzone składniki. Odrobina psychologii, źdźbło sensacyjnej intrygi, łyżeczka seksu, na okrasę coś z pogranicza normalności i ekscesu. Taka była choćby "Gruba świnia", a przede wszystkim grany przed kilkoma sezonami, jak Polska długa i szeroka, "Kształt rzeczy". Nigdy nie byłem przesadnym zwolennikiem twórczości LaBute'a, uważając, że jego miejsce jest raczej w scenariopisarstwie, co zresztą skrzętnie wykorzystał Hollywood, by potem schlebiać sobie, że zatrudnia również artystów ze zdecydowanie wyższej niż standardowa półki. W mrocznym mrocznym domu to jednak inna klasa, inny ciężar, inny gatunek. Narodziny pisarza poważnego kalibru. Kogoś, kto może uważać się - przy zachowaniu wszelkich proporcji - za pełnoprawnego spadkobiercę najlepszej tradycji amerykańskiego dramatu, uosabianej przez Tennesse Williamsa oraz Eugene'a O'Neilla.
Mordercza psychodrama
Niektórzy byli przekonani, że skoro Grażyna Kania pracuje i wykłada głównie w Niemczech, do reszty przesiąkła tamtejszym teatrem, a w szczególności tym, co przynajmniej mnie w nim raczej odrzuca, niż do niego przyciąga - dosłownością przechodzącą w łopatologię, odwzorowywaniem rzeczywistości w skali jeden do jednego. Kania nigdy nie stała się jednak niewolnicą takiego stereotypu. Co prawda "Beczką prochu" Dejana Dukovskiego w gdańskim Teatrze Wybrzeże (2002) spełniła zapotrzebowanie na dostarczenie widzom sporej dawki modnego wówczas szoku, ale szukała też inspiracji w klasyce, realizując bez sukcesu Woyzecka Buchnera we Wrocławiu oraz nieznaną wcześniej sztukę Ódóna von Horvatha "Wiara, nadzieja, miłość" w warszawskim Dramatycznym. Prawdziwy reżyserski pazur pokazała jednak w nurcie przedstawień kameralnych, gdzie aktorzy są niczym obserwowane przez lupę obiekty. Tak było w "Blackbird" Harrowera znów w Dramatycznym, kiedy wspaniale partnerowali sobie Julia Kijowska oraz Adam Ferency, a także w poprzednim sezonie w stołecznym Teatrze Powszechnym. Spektakl nazywał się Sieroty, a oparty był na tekście Dennisa Kelly'ego, młodego brytyjskiego autora, który od kilku lat mąci spokój na tamtejszych scenach. Sieroty wyglądały, jakby były dla Kani pisane. To gęsta od emocji opowieść o młodym małżeństwie, na własnej skórze doświadczającym wszechobecnego wielkomiejskiego strachu. W "Sierotach" każdy przechodzień mógł okazać się mordercą, drobna sprzeczka zaś miała wszelkie szansę, by przeistoczyć się w prawdziwą jatkę, najchętniej o rasistowskim podłożu. Nieoczekiwane spotkanie Kani z dramatem LaBute'a przyniosło rewelacyjne efekty.
"W mrocznym mrocznym domu" wystawiono na Scenie Studio - najmniejszej scenie Teatru Narodowego, przeznaczanej zwykle na artystyczne eksperymenty, utwory trudne, adresowane do hermetycznej raczej widowni. Tymczasem Grażyna Kania nie próbuje wykorzystywać sztuki LaBute'a na gierki z publicznością, nie zamienia przedstawienia w przegląd tricków, dyktowanych przez ostatnie mody. Przeciwnie, jeśliby spojrzeć na konstrukcję spektaklu, trudno by było znaleźć bardziej tradycyjny. Trzy akty, trzy naładowane napięciem rozmowy między bohaterami - wpierw Terrym (Grzegorz Małecki) i Drew (Marcin Przybylski), potem Terrym i Jennifer (Milena Suszyńska), wreszcie znów między Terrym i Drew. Poza aktorami nie ma nic. Tylko żywopłot zamykający scenę i jasny żwir pod nogami.
Kania powraca do pierwotnej definicji teatru, mówiącej, że mamy z nim do czynienia wtedy, gdy chociażby jeden wykonawca rozmawia choćby z jednym widzem. Dlatego trzeba wejść mocno w klaustrofobiczny świat dramatu LaBute'a oraz inscenizacji w Narodowym. Zresztą nie jest to trudne, bo widowisko chwyta za gardło i trzyma w mocnym uścisku od pierwszej chwili do ostatniej.
Terry i Drew to bracia. Rozdzieliło ich życie, miłość gdzieś się tli, lecz zastępuje ją z trudem skrywana niechęć. Podczas dwóch spotkań wyjdą na jaw mroczne tajemnice z przeszłości, opadną maski. Mężczyźni odkryją przed sobą własne lęki i obsesje. Pod spodem zaś jest przerażający temat pedofilii, na którym teatr wykładał się często, zamieniając przedstawienia w interwencyjną publicystykę. W mrocznym mrocznym domu unika jednak tej pułapki, bowiem nic tutaj nie jest jednoznaczne. Kat może być tylko czułym kochankiem, ofiara zaś wspólnikiem występku. Tak czy inaczej rany zostają. Warto patrzeć na seans w Narodowym jak na morderczą psychodramę. Rzadko zdarza się, by spektakl tak bezkompromisowo masakrujący widza okrucieństwem opisywanej rzeczywistości na koniec przynosił poczucie oczyszczenia. Tu tak jest.
Siła fatum
Rzecz to niecodzienna przede wszystkim dzięki aktorom. Młoda Milena Suszyńska ucieka od stereotypu przesiąkniętej seksem nimfetki, łącząc w roli Jennifer epatowanie rodzącą się w niej seksualnością z goryczą dziewczyny bez przyszłości i bez wiary w ludzi. Marcin Przybylski gra faceta, który brzydzi się własnym konformizmem, ale traktuje go jako warunek konieczny, by utrzymać się na powierzchni życia. Pod jego jowialnością, pod słownymi żartami i szerokimi gestami, pod manifestowaną na pokaz witalnością jest samo zagubienie, a może nawet zakwestionowanie własnej tożsamości. Drew Przybylskiego istnieje tylko dlatego, że popycha go do tego otoczenie. Wreszcie Grzegorz Małecki. Kiedy patrzyłem z przejęciem na jego kreację, przychodził mi do głowy |anusz Gajos w znakomitym "Simpatico" Shepharda, reżyserowanym przez Mariusza Grzegorzka w warszawskim Teatrze Powszechnym. Sprawdziłem datę - to było w roku 1999, a ja mam ciągle tę wspaniałą rolę przed oczami. Gajos pokazywał rozłożone na dwie i pół godziny studium wewnętrznego rozpadu swego bohatera. Zaczynał pewny siebie, zdecydowanym ruchem zaczesywał włosy. I działo się coś nieprawdopodobnego - ów gest gładzenia czupryny stawał się nagle nerwowym tikiem nie do opanowania, coraz częściej, częściej i częściej. Na koniec Carter Gajosa leżał zwinięty na scenie. Strach go pokonał. Strach go zabił.
Z Terrym Grzegorza Małeckiego jest podobnie. Zaczyna rolę spokojnie, mówi miękko, cedzi słowa. Tylko lekko pochylona sylwetka, napięte mięśnie zdradzają, że to jednak poza, bo nie wszystko jest z nim w porządku. Potem zaś Małecki, niczym Gajos przed laty, przeprowadza na swej postaci precyzyjną operację cięcia skalpelem otwartej rany. Terry co chwila pęka, ale agresją próbuje to zatuszować. Wreszcie przestaje kontrolować swoje ciało, targane ledwo dostrzegalnymi nerwowymi konwulsjami, aby na koniec rozsypać się w proch. Wstrząsająca rola, nie można od niej oderwać oczu.
Grzegorz Małecki grał znakomicie w "Księżniczce na opak wywróconej", w Umowie, był świetnym Edkiem w ostatnim Tangu Jerzego jarockiego. Dotychczas traktowaliśmy go jako specjalistę od postaci wymagających połączenia komediowej rodzajowości z powściąganym okrucieństwem, jakąś trudną do nazwania grozą. Terry z przedstawienia Grażyny Kani to jego najważniejsze dotychczas osiągnięcie. Największa z męskich ról tego sezonu, w której odbija się esencja frapującego dzieła Neila LaBute'a. Okazuje się, że W mrocznym mrocznym domu odwołuje się nie tylko do amerykańskiej tradycji dramatycznej, ale także do biblijnej historii Kaina i Abla, a także - jakże wyraźnie! - do antyku. To stamtąd przychodzi przecież ciążące nad Terrym i Drew fatum, fenomenalnie pokazane przez Kanię i jej aktorów.
Piorunujące wrażenie
Monodramem - skądinąd nieudanym - był przed laty "Hamlet" legendarnego Roberta Wilsona. Widowisko Macieja Englerta w warszawskim Teatrze Współczesnym przynajmniej na pierwszy rzut oka z popisem jednego aktora nie ma nic wspólnego. Najpierw, pomimo wszelkich zastrzeżeń, powiedzieć trzeba, że inscenizacja ta ze wszech miar zasługuje na szacunek. W czasach, gdy normą jest z klasycznych dzieł zostawiać jedynie szkielet (a czasem i to nie) szef Współczesnego postanawia wsłuchać się w Szekspira. Zagrać go niemal bez skrótów, przypomnieć, jak brzmi Hamlet taki, jakim go autor napisał. Niczego sobie ani zespołowi nie ułatwia, bo to naprawdę nie lada ekwilibrystyka stłoczyć na ciasnej scence przy Mokotowskiej kilkudziesięciu wykonawców. W dodatku wybrał Englert dla nich wciąż jeszcze kanoniczny, ale już niewątpliwie archaiczny, XIX-wieczny przekład Józefa Paszkowskiego. Z tą akurat decyzją reżysera bym polemizował. Może dlatego, że bardzo cenię tłumaczenie Stanisława Barańczaka, albo dlatego, że aktorzy Współczesnego łamią sobie języki na archaicznych frazach. Przynajmniej na płaszczyźnie słów nie jest to Szekspir współczesny.
Być może Maciejowi Englertowi wcale nie o takiego "Hamleta", a o ponadczasowego, chodziło. W jego przedstawieniu pojawiają się sceny i postaci, które zazwyczaj przy inscenizacjach arcydramatu Szekspira padają ofiarą flamastra inscenizatora. Tu są, ale niewiele wnoszą. Sprawiają, że spektakl ciągnie się przez cztery godziny, w zbyt małym jednak napięciu. Wydaje się, że lektura "Hamleta", prawdopodobnie wzorcowa, zastąpiła Hamleta interpretację. Paweł Szkotak w Teatrze Polskim w Poznaniu niedawno poprzez tragedię Szekspira opowiadał o zdegenerowanym świecie dzisiejszej polityki. We Współczesnym nie ma podobnych odniesień. Nie sugeruję, że znakomity reżyser miał zanurzyć tekst w sosie pseudonowoczesnych tricków. Mówię tylko, że cierpi na tym wyrazistość widowiska. Nierównego aktorsko, bo oprócz znakomitej, choć niedokończonej jeszcze na premierze roli Andrzeja Zielińskiego(Klaudiusz), świetnego epizodu Janusza Michałowskiego (Duch Ojca Hamleta) oraz właściwie okonturowanej Gertrudy Katarzyny Dąbrowskiej są w nim większe partie i drobiazgi zdecydowanie słabsze. Trudno mi też zrozumieć zasadę kierującą kostiumami projektu Anny Englert, nie przypominam sobie tak nieznośnie ilustracyjnej i przewidywalnej teatralnej muzyki, choć jej autorem jest mistrz w swym fachu -Zygmunt Konieczny.
Byłby więc Hamlet we Współczesnym zrodzoną ze szlachetnych intencji porażką, gdyby nie fantastyczny Borys Szyc w roli tytułowej. Nie jest to wielka niespodzianka, grał przecież już wspaniale Płatonowa u Agnieszki Glińskiej oraz Józefa K. w "Procesie" Englerta. Jednak Hamlet jest przy bohaterach Czechowa i Kafki jak Mount Everest przy nieco mniej znaczących ośmiotysięcznikach. Znać, że Szyc przez długi okres prób dowiedział się o nim niemal wszystkiego. Każde wypowiadane słowo zostało przez niego przetrawione, przepracowane do spodu, dlatego każde robi piorunujące wrażenie. Wszystkie zaś układają się w opowieść o człowieku piekielnie inteligentnym, niemającym wobec zgnilizny świata jakichkolwiek złudzeń. Hamlet Szyca próbuje się przed nią bronić ostrą ironią, a przed własną bezradnością - autoironią. Bywa ekstrawagancki, aby za chwilę zapaść się w sobie. "Być albo nie być" mówi półgłosem, nie patrząc na widzów. Tak jak Małecki skojarzył mi się z Gajosem, tak patrząc na Borysa Szyca w roli Hamleta przypomniałem sobie Jerzego Radziwiłowicza jako Konrada w Dziadach - dwunastu improwizacjach Jerzego Grzegorzewskiego w krakowskim Starym Teatrze. Mówił Wielką Improwizację prawie szeptem, przytulony twarzą do marmurowej kolumny. Podobna siła, takie samo skupienie na widowni.
Wściekłość i współczucie
Terry Małeckiego i piorunujące W mrocznym mrocznym domu w Narodowym, wspaniały Hamlet Szyca w niedoskonałej, choć jakże ważnej inscenizacji Macieja Englerta. Dwie wielkie role, konstruowane precyzyjnie, bolesne, trudne w odbiorze, a jednak ani przez chwilę nietracące kontaktu z publicznością. W Terrym Małeckiego młodzi zobaczą może jednego z najbardziej godnych współczucia bohaterów, jakich ostatnio dały nam i teatr, i kino. Hamlet Borysa Szyca, choć mówi Paszkowskim, stanie się może odbiciem ich zagubienia, gorzkiego, obronnego śmiechu, ich wściekłości. Na spektakl we Współczesnym, choć trwało Euro, a on sam trwał blisko cztery godziny, nie można było w czerwcu wetknąć nawet szpilki. Grzegorz Małecki, Borys Szyc: mamy następców naszych największych?