Czego nie widać
TEATR ABSURDU Farsy i musicale wszędzie wystawia się dla zysku, u nas wciąż myśli się o dotacjach, Jan Kłossowicz, Spotkania nr 13, 26.03.1992
Komedia muzyczna, zwana u nas z angielska musicalem (musical comedy), z wolna opanowuje Warszawę. Początek dał temu Andrzej Strzelecki przygotowując ze swoimi studentami w PWST „Złe zachowanie”, grane następnie na scenie Ateneum. Strzelecki niedługo potem okopał się w Teatrze na Targówku i stworzył tam oryginalny teatr muzyczno-rewiowy - Rampa. Z Rampy wywodzi się Janusz Józefowicz, współautor i reżyser słynnego „Metra”. Dzięki „Metru” i prywatnym finansom Wiktora Kubiaka, w Teatr Musicalowy zmienił się właśnie Teatr Dramatyczny miasta st. Warszawy. Nie na tym jednak koniec. Po drugiej stronie Pałacu Kultury, w usytuowanym naprzeciwko Dramatycznego Teatrze Studio, też pojawił się musical. Tym razem nie rodzimy, ale amerykański. Wskazuje na to już sama nazwa: „Amerykanin w Warszawie”, jak również osoba współautora scenariusza i reżysera - Michaela Hacketta, wykładowcy na wydziale reżyserii i historii teatru Uniwersytetu Kalifornijskiego. Premierę „Amerykanina”, który jest arcybanalną historyjką dopisaną do piosenek George’a Gershwina i jego brata, Iry, opisywały ze smakiem warszawskie dzienniki. Obfitowała ona bowiem w wydarzenia nie przewidziane przez scenarzystów i reżysera, łącznie z upadkiem i chwilową utratą przytomności jednej z wykonawczyń. Premiera ta godna jest jednak wspomnienia nie ze względu na jej nieporadność i zabawę, jaką kosztem artystów oraz ich profesora urządzili sobie warszawscy recenzenci, ale z dużo poważniejszego powodu. Okazało się bowiem, że jeżeli chce się wystawiać w Polsce musicale, to trzeba zaczynać zupełnie od początku.
Jak Strzelecki - w szkole aktorskiej albo jak Józefowicz - z muzykalnymi i sprawnymi fizycznie amatorami. Profesor Hackett na pewno dobrze zna historię komedii muzycznej i wie, jak się ją wykonywało w latach trzydziestych. Zrobił też przedstawienie pomyślane jako coś w rodzaju powtórki stylu reżyserskiego i wykonawczego z tamtej epoki. Jednak aktorzy Teatru Studio nie mogli wypełnić zadań postawionych im przez amerykańskiego wykładowcę. Głównie z tej prostej przyczyny, że po to, aby śpiewać, trzeba mieć glos. A u nas istnieje pojęcie „piosenki aktorskiej” (we Wrocławiu odbywa się poświęcony jej festiwal), które niestety przeważnie sprowadza się do przekonania, że siła barwa i wyszkolenie głosu jest niczym, a interpretacja śpiewanego tekstu - wszystkim. Natomiast w musicalu należy nie tylko naprawdę śpiewać, a nie recytować do taktu, ale tańczyć i w ogóle żwawo poruszać się po scenie. Z tym zaś od dawna były w Polsce największe kłopoty. Nic więc dziwnego, że wiele poczynań wykonawców „Amerykanina w Warszawie” zakrawało na niezamierzoną parodię. Nie ma co się śmiać. Coraz więcej teatrów dramatycznych w celu uzupełnienia zmniejszonych dotacji sięga po repertuar muzyczny i wyniki są często jeszcze gorsze. Bierze się to z tego, że w ciągu ubiegłych czterdziestu paru lat nie wykształciła się u nas w ogóle forma teatru muzycznego i związanego z nim wykonawstwa, a liczne państwowe operetki były zjawiskiem anachronicznym. Sprawa ta zresztą ma dużo szerszy zasięg i dotyczy prawie zupełnego u nas braku dobrego, profesjonalnego teatru o charakterze popularnym i rozrywkowym.
W warszawskim Teatrze Współczesnym odbyła się premiera sztuki angielskiego dramaturga Michaela Frayna „Czego nie widać” („Voices Off”), wystawianej już poprzednio z powodzeniem w innych miastach. Warszawskie przedstawienie jest z dotychczasowych najlepsze, skłania jednak nie tylko do zabawy podczas spektaklu, ale i do wcale nie śmiesznej refleksji. Frayn napisał komedię o podrzędnej trupie objazdowej, która wystawia banalną farsę. Podczas spektaklu oglądamy próbę tej farsy, potem przedstawienie od strony kulis i wreszcie - to samo przedstawienie, ale od strony widowni. Aktorzy kłócą się, zapominają o wejściu na scenę, co chwila coś się psuje, coś się nie udaje, mnożą się ieporozumienia i „wpadki”, aż do zupełnego absurdu.
Patrząc na sztukę Frayna, pomyślałem o premierze „Amerykanina", bo sporo z tego, co odgrywali aktorzy w Teatrze Współczesnym, wydarzyło się naprawdę na scenie Teatru Studio. Komedię o podrzędnym angielskim zespole ogląda się dzisiaj jak reportaż na temat sytuacji naszego teatru. Dawniej był ten teatr domeną groteski, królowały w nim sztuki Sławomira Mrożka pokazujące absurdalność panującego systemu politycznego i społecznego. Dzisiaj, co jest zupełnie normalne, szukające dochodów teatry wystawiają musicale i farsy. Ale na ogół nie umieją tego robić. Nawet w Teatrze Współczesnym widać, że dobrzy skądinąd aktorzy lepiej grają sztukę o wystawianiu farsy niż samą farsę. Bo też zwykłych, płyciutkich, ale zręcznych fars w Polsce od lat prawie się nie wystawiało.
To, czym Anglicy się bawią, nam przychodzi z trudem. Jednocześnie, teatry specjalizujące się w farsach i sztukach sensacyjnych, a więc teatry o charakterze typowo rozrywkowym, które na całym świecie prowadzi się dla zysku, u nas - są dotowane. A widzowie nijak nie mogą zrozumieć, że za taką rozrywkę należałoby zapłacić wyłącznie z własnej (co prawda pustawej) kieszeni. I to już jest zupełny absurd.