Bucharest Calling
W matni mrocznego miasta, Wiesław Kowalski, Teatr, 10.2016
Pierwszy warszawski tytuł Jarosława Tumidajskiego, wspieranego przez Mirka Kaczmarka, okazał się sukcesem. I popisem młodych aktorów Współczesnego.
I Z Jarosławem Tumidajskim zetknąłem się po raz pierwszy w bydgoskim Teatrze Polskim. Był 2005 rok, kiedy Adam Orzechowski powierzył mu reżyserię Raju Dirka Dobbro- wa. I choć spektakl w repertuarze miał bardzo krótki żywot, pozostawał wpamięci dzięki znakomicie poprowadzonym aktorom, szczególnie Dorocie Androsz, Markowi Tyndzie i Pawłowi Tomaszewskiemu, wtedy jeszcze studentowi. Można powiedzieć, że aktorstwo jest największą siłą również pierwszego warszawskiego przedstawienia absolwenta krakowskiej PWST, zrealizowanego na Scenie w Baraku przy Mokotowskiej, co wskazuje, że reżyser ma najwyraźniej oko i rękę do prowadzenia aktorów. Byłoby jednak niesprawiedliwie, gdyby tylko na tym oprzeć wysoką ocenę jego inscenizacji. Tumidajski, który na razie największe sukcesy odnosił w Teatrze Wybrzeże, teraz pokazał, że doskonale czuje współczesną dramaturgię, umie z nią trafić do młodego pokolenia, nie boi się kontrowersyjnych tematów. Stworzył widowisko tyleż odważne, co wstrząsające - do tego wykraczające daleko poza margines teatralnej konwencji przyjętej we Współczesnym.
Ştefan Peca to jeden z bardziej znanych dramaturgów we współczesnej literaturze rumuńskiej, dzięki stypendium londyńskiego Royal Court International Playwriting i dramatom The Sunshine Play oraz New York (Fuckin City) popularny również w Wielkiej Brytanii, Irlandii i Stanach Zjednoczonych. Bucharest Calling był wcześniej prezentowany w formie czytania performatywnego, interesująco zrealizowanego przez Krzysztofa Skoniecznego w Teatrze Studio. We Współczesnym Tumidajski wraz z Mirkiem Kaczmarkiem skupili się na konfrontacji postaw pięciu młodych ludzi, którzy próbują, w różny sposób i ze zmiennym szczęściem, zakotwiczyć się w postkomunistycznej rzeczywistości rumuńskiej metropolii. Jak dotąd raczej egzystują na absolutnym dnie, utrzymują się z prostytucji, stręczycielstwa, okradania innych, różnej maści dealerki. Nie jest łatwo leczyć pokiereszowane dusze i ciała w molochu wysysającym krew, zarażonym złem, w mieście pełnym okrucieństwa i ludzi okaleczonych przez mroczne doświadczenia przeszłości. Podobnie jak bohaterowie Marka Ravenhilla czy Mariusa von Mayenburga, żyją bez celu, bez perspektyw na lepszą przyszłość, choć w ciągłej pogoni za pracą, pieniędzmi, miłością i seksem.
Entuzjastę nocnych rajdów samochodowych, pogrążonego w swoich obsesyjnych myślach po stracie żony narkomanki (później okaże się on bratem plajtującego radiowego didżeja), widzimy w samochodowym „wraku” już od pierwszej sceny. Za chwilę los zetknie go z zakręconą bywalczynią dyskotek, pragnącą śmierci swojej wymagającej opieki rodzicielki, z hedonistką, która okaże się siostrą sfrustrowanej dziwki, marzącej o karierze aktorskiej w Hollywood. Jest jeszcze pozbawiony skrupułów gangster w powłoce chłopca, alfons tej ostatniej. W krytycznym momencie z desperacją walczy o swoje życie, zatraciwszy wcześniej umiejętność odróżniania dobra od zła. Nie są to postaci proste i oczywiste - ich losy, na początku płynące jakby swoim autonomicznym nurtem, splatają się i wchodzą w zaskakujące zależności. Każda nosi w sobie swoją traumę i tajemnicę, każda próbuje przerwać kokon bezbronności w zdegradowanej rzeczywistości postkomunistycznego grzęzawiska. Julia na utrzymanie zarabia prostytucją. Pall Mall nie potrafi zapomnieć o nieudanej karierze w agencji reklamowej i o wypadku, który kiedyś spowodował. Alex, po otrzymaniu propozycji prowadzenia własnej audycji radiowej, natychmiast porzuci myśl o ucieczce do lepszego, zachodniego świata. Katia chce być nieskrępowana w czerpaniu smaków wolności i ciągłym wymyślaniu siebie na nowo. Andrei, po tragicznych przeżyciach, chce znów kochać.
Bucharest Calling, napisany dziesięć lat temu, zdaje się bardzo trafnie diagnozować transformacje i przemiany zachodzące w krajach byłego bloku socjalistycznego - wielkie społeczne oczekiwania i stracone złudzenia. U Pecy zaglądamy do miasta leżącego na peryferiach Europy, wciąż jeszcze nieuporządkowanego, zapóźnionego, ekonomicznie niestabilnego, będącego dopiero w połowie drogi ku postępowej Europie, ale już zafascynowanego kapitalistyczną fasadowością.
Niezwykle funkcjonalna scenografia Kaczmarka łączy elementy realistyczne z symbolicznymi i znakomicie oddaje zabójczy upał tego przeklętego miejsca na ziemi, atmosferę pogrążonego w nicości i w duchocie miasta, tyleż konkretnego, co metaforycznego. Miasto z jednej strony bohaterów odpycha, z drugiej przyciąga niczym magnes, jest jak narkotyk, od którego nie sposób się wyzwolić. Konstrukcja przestrzeni, w której obok siebie istnieje kilka planów scenicznej akcji, pozwala na płynną zmianę pola gry - z bukareszteńskiej ulicy do mieszkania sióstr jest tylko krok, tak samo jak z radiostacji do dyskotekowego klubu. Zamknięci jak w matni, starają się poszukiwać możliwości ucieczki, ta dałaby im bowiem szansę na zrealizowanie swych marzeń i aspiracji. Bukareszt - choć bez terrorystów, wojen i bomb - jest jednak niezwykle wymagającym przeciwnikiem-kusicielem, jest jak orkan siejący spustoszenie, by obrócić w perzynę wszystko to, co może przynieść spokój, ukojenie, szczęście czy miłość. Pogmatwane biografie Andrei, Katii, Aleksa, Julii i Pall Malla splecione zostają w gordyjski węzeł za sprawą tytułowej audycji radiowej, która w końcu także okaże się tylko fantazmatem.
Tumidajski stara się wyjść poza to, co w tekście Pecy sprowadza losy bohaterów do niekiedy banalnych czy mało odkrywczych konkluzji na temat krytyki społecznej i narracji o generacji pozbawionej moralnego kręgosłupa i skazanej na zatracenie. Wszystko w jego spektaklu zdaje się opierać na aktorach - z nieprawdopodobną wręcz wiarygodnością „symulują” oni nie tylko akty najbardziej brutalne, lecz także te niepozbawione intymności czy ludzkiego ciepła. Forma zastosowana przez reżysera jest bliższa konwencji filmowej (znajdziemy tu odpryski Train- spotting czy czarny humor Pulp Fiction). Kaczmarek wzmaga to wrażenie prowadzeniem światła, które skupia się na eksponowaniu fabularnych sekwencji, ujęć, niekiedy traktowanych niczym zbliżenia - a nie teatralnych odsłon czy aktów. Działa to na widza bardzo silnie, tym bardziej że w małej i ciasnej przestrzeni Sceny w Baraku publiczność ma aktorów niemalże na wyciągnięcie ręki. Nie umknie nam nie tylko żaden ich gest, lecz także kropla spływającego po twarzy potu. Do tego dochodzi jeszcze wybrana przez reżysera muzyka, której dźwięki potęgują emocjonalne napięcie przez jej psychodeliczną motorykę i transowość.
Tumidajski, pokazując psychiczne i moralne rozchwianie bohaterów, ucieka jednak od szokowania czy epatowania brutalnością. Tu nie chodzi o podglądanie moralności i tego, co przeżywają postaci, ich ekshibicjonizmu, ale o maksymalne uwiarygodnienie i skondensowanie ładunku emocji - tak, by prowadziło nawet do granic ludzkiej wytrzymałości. Idzie raczej o zobaczenie młodych ludzi w zdegradowanej i zdemoralizowanej rzeczywistości z wielu perspektyw i z różnych punktów widzenia. A natężenie emocji, wyrazisty rytm, szybkie tempo powodują, że na wszystko patrzymy z ogromnym skupieniem i napięciem. Pomaga w tym inscenizacyjna prostota, pozbawiona poszukiwań typu „reżyser ma pomysły”, znamionująca wypracowany od czasu premiery Raju charakter reżyserskiego pisma, dążący do perfekcyjnej kompozycji, szukający wewnętrznej dramaturgii. Polifoniczną strukturę utworu Pecy, zapętlającą skomplikowane biografie protagonistów, Tumidajski buduje przede wszystkim intrygującą i fascynującą prawdą w interpretacjach aktorskich Mikołaja Chroboczka, Barbary Wypych, Mateusza Króla, Moniki Pikuły i Rafała Zawieruchy. Dzięki nim postaci dramatu stopniowo odsłaniają swoje prawdziwe twarze, w poszukiwaniu tlenu próbują wręcz rozpaczliwie wznieść się ponad ziemię, szukają podwyższonego ciśnienia dla możliwości zrealizowania swoich planów, dlatego ich powrót na ląd okaże się tym bardziej bolesny i tragiczny.
Nieoczekiwane sploty okoliczności, sugestywne przenikanie się losów bohaterów i konfrontowanie ich destrukcyjnych osobowości (a w tym spektaklu-thrillerze nie jest to takie proste, jako że wszyscy straceńcy są przez cały czas na scenie) pozwoliły na wykreowanie sylwetek odsłaniających przed nami osobiste dramaty i ludzkie tragedie. Przy pełnej pasji energii emanującej z młodych wykonawców zwraca uwagę ogromna delikatność, brak ckliwości i aktorska powściągliwość w wyborze środków wyrazu - niepozbawionych jednak silnej i zdecydowanej ekspresji, widocznej w każdym spojrzeniu i w ruchu ciała, w każdym przejściu czy pozie. Bo nawet wtedy, gdy aktor nie bierze udziału w akcji, ma się wrażenie, że jest wciąż obecny, że nie możemy go ani na chwilę stracić z oczu. Bo może wreszcie w ciemnym tunelu ich losu, w codzienności wypełnionej konfliktami z najbliższymi, pojawi się jakieś światełko nadziei i gwarancji na spokojne życie. I może tym, który wreszcie nie wykopie na bruk, będzie drugi człowiek.
Recenzja pochodzi z miesięcznika Teatr.