Bucharest Calling
Skazani na Bukareszt, Aleksandra Majewska, Teatr dla Was, 3.11.2016
«Uciec, ale jak? Głównym bohaterem pierwszego spektaklu Jarosława Tumidajskiego wyreżyserowanego na warszawskiej scenie jest - jak wskazuje tytuł - Bukareszt; miasto-wampir. Bukareszt jest miejscem gorącym, dusznym i klaustrofobicznym. Chciałoby się z niego uciec jak najszybciej, ale nie można; miasto zdaje się być oddzielone od lepszego świata zachodu jakimś tajemniczym, magicznym murem. Wymarzona ucieczka, która miałaby być lekiem na całe zło, jest lejtmotywem przedstawienia. Tylko, że od pierwszych minut podskórnie czujemy, że żadnemu z bohaterów ta ucieczka się nie uda. Bohaterowie są bowiem niczym Czechowowskie siostry Prozorow, które nieustannie opowiadają o wyjeździe do Moskwy, ale tak naprawdę żadna z nich ani w ten wyjazd nie wierzy, ani nie ma ochoty czy siły, by wyrwać się z obezwładniającego marazmu. Akwarium z puszkami Tę bolącą niemożność ucieczki w spektaklu Tumidajskiego doskonale oddaje sama scenografia. Mirek Kaczmarek zbudował na scenie w Baraku (Teatr Współczesny) konstrukcję składającą się ze szkieletu starego samochodu otoczonego plastikowymi, czarnymi rampami. W kącie stoi rozwalająca się kanapa (a właściwie siedzenie od samochodu pełniące tę funkcję), elektryczny czajnik w otoczeniu chińskich zupek, jedną z ramp zdobi akwarium, w którym zamiast rybek pływają puszki z piwem. Na scenie znajdują się także zepsute, kineskopowe telewizory, które nie wyświetlają żadnego obrazu. Jest też rzeźba supermana, ale ustawiona do góry nogami - tak jakby amerykański superbohater przytłoczony nieznośnie bolesną atmosferą miasta, zanurkował głową w ziemi. Ta scenografia to Bukareszt w mikroskali: ulice, mieszkania bohaterów i radiowe studio. Sceniczna przestrzeń musi pomieścić emocje, uczucia i hormony buzujące w młodych bohaterach. I mieści - wszyscy (łącznie z widownią - w Baraku jest bowiem naprawdę gorąco) równie mocno się pocą. Wszyscy jesteśmy skazani na Bukareszt. Tańczyć w nieskończoność "Bucharest Calling" przepełnia energia płynąca z młodych aktorów. Grają ekspresyjnie i świeżo. Ta świeżość mocno kontrastuje z bolesną ciasnotą miasta, jeszcze bardziej ją podkreślając. Kiedy Julia (Monika Pikuła) i Alex (Mateusz Król) tańczą nocą w rytm szalonej, rockowej muzyki puszczanej w radio, ma się wrażenie, że nawet gdyby za chwilę miał nastąpić koniec świata, oni będą tańczyć dalej. To taniec absolutny, kwintesencja tańca; w tym tańcu zawiera się bezdenna rozpacz i świadomość niemożności zmiany ich beznadziejnej egzystencji. Zdaje się wtedy, że świt nigdy nie nadejdzie. To jedna z najpiękniejszych scen całego przedstawienia. Nikt tego nie słucha Julia to młoda prostytutka, która oszczędza zarobione dolary, by uciec do Los Angeles z chorą matką i siostrą - tam chce zacząć karierę aktorską. Jej siostra Katia (Barbara Wypych) imprezuje w klubach, chociaż ich nie lubi, ale potrzeba schowania się w tłumie, z dala od sparaliżowanej matki jest silniejsza od tej niechęci. Alex prowadzi własną audycję radiową, której prawie nikt nie słucha, a jego brat Andriei (Mikołaj Chroboczek), który pięć lat wcześniej ukradł mu wszystkie oszczędności, to nieszczęśliwy kierowca rajdowy, szukający nowej miłości, bo jego narzeczona zaćpała się na ulicy. Jest jeszcze Pall Mall (Rafał Zawierucha) - jego mama myśli, że syn jest biznesmenem w stolicy, podczas gdy ten zajmuje się drobną gangsterką: szukaniem zagranicznych klientów dla Julii i uciekaniem przed ludźmi, którym jest dłużny pięćdziesiąt tysięcy euro. Losy protagonistów splatają się w jedną, gorzką opowieść o braku perspektyw i o niespełnionych marzeniach. Nocami tańczą, upijają się do nieprzytomności i snują plany wyjazdu z miasta, dniami zaś na nieustannym kacu, prowadzą nieudaną i niesprawiedliwą walkę z miastem. Bez perspektyw Peca Ştefan napisał "Bucharest calling" w sposób przywodzący na myśl amerykańskie świąteczne komedie w stylu "Love Actually" - oglądamy wycinki z życia kilku osób, które w końcu los połączy w jedną, wspólną opowieść. Zmienił tylko niemożliwą do zniesienia dawkę hollywoodzkiej słodyczy na cierpką gorycz trzydziestolatków bez perspektyw, uwięzionych w szponach postkomunistycznego miasta. Temat przedstawienia został przeanalizowany na teatralnych scenach wielokrotnie, dlatego siedząc na fotelu Teatru Współczesnego czułam, że miasto - metropolia Warszawa nie rezonuje z tym tematem, i to już nie jest opowieść o najbardziej piekących problemach młodych, zagubionych ludzi. Tumidajski bardzo zgrabnie włożył te jednostkowe historie w ramy miasta, które stało się głównym bohaterem - niczym "Metropolis" Fritza Langa. Spektakl ogląda się bardzo dobrze. Nie mogłam tylko oprzeć się wrażeniu, że kilka metrów dalej, za ścianą Baraku, ludzie mierzą się już chyba z zupełnie innymi problemami, z którymi teatr też będzie musiał się zmierzyć.» |