To idzie młodość...
Pojedynek na piosenki, Janusz Majcherek, Gazeta Wyborcza - Stołeczna, 27.12.2008
"To idzie młodość..." jest, w przewrotnej zgodzie z tytułem, triumfem młodych aktorów z Teatru Współczesnego. Ich wokalno-choreograficzne talenty nie do końca jednak skrywają zawartą w scenariuszu nutę serio. Scenariusz stworzył Krzysztof Zaleski. Wierzył, że umknie chorobie i zdoła go zrealizować we Współczesnym. Próby, jeszcze za życia Zaleskiego, rozpoczął Maciej Englert i ostatecznie to on jest reżyserem przedstawienia, w którym nietrudno zobaczyć hommage dla przedwcześnie zmarłego przyjaciela. Trudno dziś wnikać, bo to delikatna materia, co w finalnej wersji pozostało z projektu Zaleskiego, a co jest inwencją Englerta. Podejrzewam jednak, że reżyser starał się nie eksponować myślenia ideologicznego, któremu scenarzysta - człowiek skądinąd fascynująco inteligentny i mądry - ulegał. Jeśli tak, to wyszło to spektaklowi na dobre, choć nie jest on przecież całkiem wolny od akcentów z dziedziny polityki historycznej. Zaleski przymierzył starą Schillerowską tradycję "obrazków śpiewających" do fenomenu masowych i propagandowych pieśni i piosenek z pierwszej dekady Polski Ludowej. Innym ogniwem tej tradycji był również popularny w swoim czasie montaż Agnieszki Osieckiej "Niech no tylko zakwitną jabłonie", który Zaleski z powodzeniem wystawił we Współczesnym w latach 80. Teraz powrócił do szlagierów wczesnego socjalizmu. Nawiasem mówiąc, skąd bierze się to upodobanie, którego wyrazem jest niesłabnący popyt na liczne antologie z piosenkami z epoki i powodzenie spektakli w rodzaju "Grających szaf" Józefowicza? Najstarsi ulegają nostalgii, inni - modzie retro, która przywraca muzykę lat 40. i 50., jeszcze inni mogą w socrealistycznych piosenkach dostrzegać perwersyjny przejaw estetyki campu. Tak czy inaczej wydaje się, że jedyne, co ocalało z pseudo-kultury polskiego stalinizmu, to piosenki. Inna sprawa, że pisali je fachowcy, jak Szpilman czy Sygietyński, żeby nie wymieniać jeszcze większych nazwisk... Szukając literackiego spoiwa dla swojego montażu, Zaleski sięgnął - zapewne zachęcony życzliwym przyjęciem "Wagonu" - do twórczości Marka Nowakowskiego, który, wyborny prozaik, nigdy nie szukał przygód w teatrze, więc jako dramaturg niewiele wniósł do scenariusza, poza inspiracją, klimatem czasu, jedną czy drugą anegdotą. Zresztą scenki dialogowe, w gruncie rzeczy skecze, mają w spektaklu drugorzędne znaczenie. Jego zasada dramaturgiczna wydaje się opierać na przepisie, który we flagowym przeboju Kabaretu Starszych Panów sformułował Jeremi Przybora: "Piosenka to sposób z refrenkiem/ Na inną nieładną piosenkę". Oznacza to, że scenariusz Zaleskiego jest swoistym pojedynkiem na piosenki. Z jednej strony "Piosenka o Planie 5-letnim", "Zakochana tokarka" czy niezapomniany hymn "Naprzód młodzieży świata", który sam jeszcze śpiewałem na apelach szkolnych we wczesnych latach 70.; z drugiej - amerykańskie hity w rodzaju "Chattanooga Choo Choo" albo "Boogie Woogie Bugle Boy". Fabularnym pretekstem scenariusza jest Światowy Festiwal Młodzieży, jaki odbył się w Warszawie w roku 1955, wykorzystując i zarazem znamionując narastającą odwilż. Ale wyrażony w piosenkach festiwalowy przekładaniec, różne mamba, samby i bossa novy wypełniają drugą, krótszą i słabszą część spektaklu. W pierwszej, pomyślanej wyraźnie jako prolog, ujawnia się zasadniczy, jak sądzę, zamysł Zaleskiego. Oto, konfrontując masowe pieśni i piosenki ze słuchanymi pokątnie w Radiu Voice of America standardami i pokazując, jak udręczona stalinowską tresurą młodzież wykorzystuje każdą okazję, żeby zdradzić komunizm z "amerykańskim ideałem", Zaleski zdaje się wysyłać do widza następujący komunikat zetempowcy w istocie uprawiali mimikrę, nigdy ideologii stalinowskiej nie ulegli, partyjnych aparatczyków lekceważyli, kiedy tylko mogli, bratali się z bikiniarzami, tańczyli z nimi boogie-woogie i pili czystą z czerwoną kartką, marząc o rumie z coca-colą. Jest to wizja stalinizmu, w której większość społeczeństwa zachowała wewnętrzną wolność, niezależność i godność, stwarzając co najwyżej pozory akceptacji systemu. Potwierdzenia takiej wizji nie przypadkiem Zaleski szukał w opowiadaniach Marka Nowakowskiego. Myślę, że bliski był mu także punkt widzenia Leopolda Tyrmanda, wyrażony zwłaszcza w "Dzienniku 1954". Z drugiej jednak strony kontestacja stalinizmu wyszła z kręgu samych zetempowców, zrazu żarliwie i bez żadnej mimikry do komunizmu przekonanych, a z czasem rozczarowanych. Akurat ten nurt kontestacji nieźle zapisał się w dziejach teatru i piosenki. Tej piosenki, którą dla STS-u pisali Osiecka, Jarecki, Abramow, Lusztig i która była równie dobrym, albo i lepszym "refrenkiem na inną nieładną piosenkę". W przedstawieniu Zaleskiego/Englerta nie ma ani pół strofy z tej tradycji. Co mnie zresztą w najmniejszym nawet stopniu nie dziwi.