Skarpetki, opus 124
Pod maską niepokoju, Tomasz Mościcki, Dziennik Gazeta Prawna, 24.09.2010
Fronczewski i Pszoniak grają aktorów, którzy przegrali życie. Sława minęła, odeszły pieniądze. To opowieść o dwojgu ludzi, którzy desperacko starają się zachować nadzieję mimo niesprzyjających okoliczności. Spotkali się, żeby przygotować przedstawienie. Stawka - najwyższa: powrót na scenę po złym czasie. Verdier Piotra Fronczewskiego ucieka od nieudanego życia rodzinnego, związków, które się rozpadają, dzieci, które nie chcą znać ojca. Wreszcie od kłopotów z akceptacją samego siebie. To on wymyślił to przedstawienie z tekstami Verlaine'a, Rimbauda. I jako reżyser stara się zapanować nad partnerem. Fronczewski jest stanowczy, skrywa emocje pod osłoną spokojnie, ale dobitnie wypowiadanych kwestii, bez nadużywania głosu. Nawet kiedy walka, którą toczy ze scenicznym partnerem, osiąga apogeum. Kryje się w tym rozpaczliwa determinacja, walka o każdy sceniczny pomysł torpedowany przez partnera. To wszystko jest obroną siebie przed sobą samym, przed myślą, że życie nie ułożyło się tak, jak się chciało. Mówi się, że w postaci Bremonta w wykonaniu Wojciecha Pszoniaka można dopatrzyć się portretu zmarłego rok temu Igora Przegrodzkiego - w sposobie mówienia, krótkich zdaniach wygłaszanych z charakterystyczną intonacją. Być może to prawda, ale przede wszystkim ten sposób bycia - gwiazdorskie fumy, psychiczne gierki mające zdekoncentrować partnera - służą zamaskowaniu niepewności Bremonta. Kiedy panowie zasiadają do instrumentów - Verdier do skrzypiec, Bremont do wiolonczeli - kiedy smyczek zawisa w powietrzu już gotowy do pociągnięcia po strunie, Bremont zaczyna kolejną zagrywkę ze swoim kolegą. Krótka uwaga przeradza się w walkę o dziurawe skarpetki, o pomysł na kostiumy klaunów. Ale to psychiczne rozgrywanie, prowadzone przez Pszoniaka z kamienną twarzą, maskuje rosnący strach - że się nie podoła tej roli, że to być może ostatnia szansa na wielki comeback. A wrócić nie ma do czego. Sława minęła, a z nią odeszły pieniądze. Spektakl we Współczesnym to przede wszystkim szansa zobaczenia powrotu Piotra Fronczewskiego do wielkiej aktorskiej formy. Maciej Englert spiłował z niego manieryczne mówienie, najdziwniejsze intonacje. Niczym rzeźbiarz ociosał, co niepotrzebne - i pozostawił świetną rolę.