Pośredniczka matrymonialna
Marta Piwińska, Sztandar młodych, 24.09.1959
Podobnie jak "Nasze miasto", "Pośredniczka" jest poświęcona zwykłym losom bardzo przeciętnych ludzi. Tyle, że pewną awangardowość zastąpiło tu odwołanie się do tradycyjnej farsy. Takie samo zostało za to moralizowanie. Podobnie jak w "Naszym mieście" akcja od czasu do czasu zamiera, a jedna z postaci wygłasza dłuższe expose do widowni i w całym szeregu dość niewinnych paradoksów podaje ziarenko zwykłej mądrości życiowej. Każdy z nas powinien mieć jedną wadę, poucza Stack w chaplinowskim meloniku Tadeusza Fijewskiego, i pielęgnować powinien tę wadę bardzo pieczołowicie. A cnoty niech sobie skromnie kiełkują z boku. Słyszymy dalej, że złodziej jest wprost nieodzowny dla sprawnego funkcjonowania machiny społecznej; że pieniądze powinny krążyć z rąk do - restauracji, oper, kawiarń; że nie należy przeszkadzać zakochanym w pobieraniu się i że dobrze jest mieć w życiu jakąś przygodę. Ten ostatni morał jest zresztą ogólnym wnioskiem całości. Bardzo miłe morały. Przy pierwszych scenach odnosi się wrażenie, że oglądamy jeden z bardziej demaskatorskich dramatów społecznych Shawa: ustylizowany po molierowsku kupiec, dwaj zagonieni i zadręczeni subiekci, bardzo głupia Ermengarda, której nie pozwalają wyjść za malarza histeryka. Do tego pośredniczka matrymonialna, wyszukująca narzeczone kupcowi w zamian za pieniądze na jakiś proces. Coś jak p.Warren? Ale to złudzenie trwa krótko. Wilder czym prędzej wyprawia swych bohaterów do miasta na poszukiwanie przygód. Legalnie lub nielegalnie zamykają wszyscy swoje domy i sklepy, aby odświętnie wystrojeni spotkać się w myśl konwencji farsowej - znów wszyscy razem w wytwornej restauracji "Harmonia". Jest po drodze dużo perypetii, chowania się po szafach i przebierania - wszystkie akcesoria farsowe idą w ruch. Ale ważne z tego wszystkiego jest tylko to, że zaczyna się przygoda. Jedyna w życiu przygoda tych ludzi. Z marionetek poruszanych jednym sznureczkiem wyłaniają się ludzie. Pularda, bażant i szampan dokonują cudu? Raczej dokonuje go atmosfera niecodzienności, nadzwyczajności. Wilder potocznemu obrazowi życia nadał nagle intensywności, poezję i wymiary przekraczające jego zwykłe znaczenie. I to za pomocą jakże finezyjnej prostoty! Wystarczyły do tego środki bardzo dyskretne: króciutka melodyjka, zakochany subiekt, zeschły liść przechowywany w książce. A przede wszystkim dużo taktu, humoru i elegancji. Tytułową bohaterkę, panią Dolly Levi, gra z wdziękiem Antonina Gordon-Górecka, jej mimika i gesty są piękne, intonacja z jaką mówi "cholera" kwitując swe niefortunne oświadczyny - wprost nieoceniona. Władysław Krasnowiecki, bardzo wyrazisty w swej charakterystyczności Horacy Vandergelder, i tak się zresztą dostaje pod jej uroczy pantofelek. Zbuntowaną modystkę, śliczną wdówkę - Irenę Molly, gra z werwą Barbara Drapińska. Jej partnerem jest Kornel Hackl. Edmund Fidler potraktowal tę rolę z dużym ciepłem i subtelnie wycieniował wszystkie niuanse między lekką groteską a pełnym poezji sentymentalizmem. Pozostali: Wiesław Michnikowski (Barnaba Tucker), Elżbieta Wieczorkowska (Panna Van Huyen), Zofia Merle (Minnie Fay) i inni tworzą pełen uroku charakterystyczny światek sztuki. A Tadeusz Fijewski, któremu rola Malaczi Stacka bardzo leży w stworzonym przezeń typie jest, trochę lirycznym wydrwigroszem, trochę pijakiem i trochę porte-parole autora.