Sztuka bez tytułu
Miłość do Czechowa, Elżbieta Baniewicz, Twórczość nr 4, 2010
Miłość do Czechowa deklarują wszyscy. Przynajmniej w teatrze. Sporym zainteresowaniem cieszy się "Sztuka bez tytułu", znana także pod tytułem Bez ojcowizny. Najmniej zresztą czechowowska, bo najwcześniejsza, odnaleziona przypadkiem. Gdy po rewolucji porządkowano archiwa Towarzystwa Rosyjsko-Azowskiego, spośród zakurzonych dokumentów wypadł gruby rękopis, a raczej jedenaście zszytych dratwą zeszytów, zawierających dramat nieznanego autora bez tytułu. Po żmudnych badaniach ustalono, że jest to sztuka młodziutkiego Czechowa, napisana w Taganrogu, zanim przeprowadził się do Moskwy. Zgadzały się nie tylko charakter pisma, zwroty językowe, realia, lecz nade wszystko sposób widzenia świata i literatury. "Moim celem - pisał w liście z 1889 roku - jest ubić jednym strzałem dwa zające: opisać życie zgodnie z rzeczywistością i przy okazji pokazać, o ile takie życie odchyla się od normy. Nie wiem, co to jest norma, podobnie jak nikt z nas nie wie. Wszyscy wiemy, czym jest postępek bezecny, ale czym jest cnota, nikt z nas nie wie. Będę się trzymał tych ram, które bliższe są sercu i zostały już wypróbowane przez ludzi silniejszych i mądrzejszych niż ja. Te ramy - to absolutna wolność ludzka, wolność od gwałtu, od przesądów, od ciemnoty, od czarta, wolność od namiętności itd.". Sztukę bez tytułu student medycyny, autor humoresek drukowanych w prasie, zaniósł aktorce Marii Jermołowej, która uznała ją za nieporadną, co przekreśliło marzenia o wystawieniu jej przez moskiewski Teatr Mały. Kilkadziesiąt lat później kierownictwo MChAT-u również nie zapałało do niej miłością, skoro nigdy jej w tym teatrze nie wystawiono. Musiała się wydać zbyt bezwzględna w opisie ludzi, może nazbyt groteskowa. Nie pasowała do autora subtelnych niedomówień, głębokich psychologicznych westchnień z samowarem w tle i lirycznego tragizmu, czyli wizji Czechowa stworzonej przez Konstantego Stanisławskiego. O sztuce zapomniano. Nawet wydawcy drukowali ją nieco wstydliwie, na końcu dzieł zebranych pisarza, jako szkic, przyczynek, nieznaną wersję. Prapremiery doczekała się dopiero w 1956 roku we Francji, Jean Vilar zatytułował ją "Ce fou de Platonov" i odniósł duży sukces. Niedługo potem wystawił ją londyński Royal Court, wkrótce wiele scen na świecie; w Rosji zaś premierę miała w Pskowie i Ałma-Acie, a dopiero później w moskiewskim teatrze im. Wachtangowa. U nas pojawiła się (Dialog 1960 nr 11) za sprawą Adama Tarna i przedstawienia w Teatrze Dramatycznym Adama Hanuszkiewicza. Od tej pory zainteresowanie "Płatonowem" nie słabnie, realizowano go na scenach Gdańska, Krakowa, Łodzi, Olsztyna, Bydgoszczy, Poznania, dwukrotnie w Teatrze Telewizji, choć trudno mówić, by wszystkie przedstawienia były równie wybitne, jak "Płatonow" i "Płatonow - akt pominięty" Jerzego Jarockiego z wrocławskiego Teatru Polskiego czy spektakle dyplomowe ("Płatonow wiśniowy" i "Płatonow oliwkowy") krakowskich studentów aktorstwa pod kierunkiem Krystiana Lupy. Sztukę bez tytułu badacze nazywają matecznikiem dramaturgii Czechowa, ponieważ zawiera zasadnicze motywy, wątki, a nawet postacie jego dojrzałych dramatów. Młodzieńcze doświadczenia pisarskie - bezpośrednią obserwację życia satyryczną i ironiczną - poddawał sublimacji, zyskując niepowtarzalną śmieszno-tragiczną tonację widzenia człowieka, a także filozoficzną zadumę nad jego losem tak charakterystyczną dla Wiśniowego sadu, Wujaszka Wani czy Trzech sióstr, Mewy. Dla wielu te sztuki zawierają również opis, diagnozę umysłowości rosyjskiej inteligencji końca dziewiętnastego wieku. W Sztuce bez tytułu inteligentów jest kilku, ale raczej pośledniego gatunku. Lekarz Trylecki nie stawia się na wezwania pacjentów, zajęty jedzeniem i piciem, na czyjś koszt najchętniej. Wiejski nauczyciel Płatonow w wolnych od nieróbstwa chwilach pije i czaruje kobiety, zręcznie wplatając w mowy o wielkich ideach pospolite impertynencje. Reszta towarzystwa to wzbogaceni na handlu chłopi, gburowaci, niedouczeni, ordynarni, a nade wszystko pazerni. Pieniądze potrafią wyciągnąć oszustwem, nawet na łożu śmierci, jak to było w przypadku generała, a wdowę po nim wciągać w oszukańcze interesy, by ją puścić z torbami. Kobiety należące do szlachty, jak generałowa i jej synowa Sonia, nigdy nie pracowały: podobnie jak ich leniwi acz utytułowani mężowie żyją z pracy chłopów, zaś wiedzę o życiu czerpią z romansów. Otoczone prowincjonalnymi, obleśnymi typami, uczucia zwracają do przystojniaka, który pieniądze traktuje lekceważąco. To wystarczy, by Michała Płatonowa traktowały jak geniusza i Don Juana w jednym. Chcą mu poświęcić życie, przy okazji domyć, oduczyć pijaństwa, chamstwa. Każda wierzy, że tylko jej uda się sprowadzić leniwego, rozmamłanego psychicznie i fizycznie kabotyna na drogę cnoty oraz przeżyć cudowną miłość po grób. Czechow tyleż brutalnie, co prawdziwie pokazuje całe to obrzydliwe towarzystwo, uwikłane w nieczyste interesy. Bez taryfy ulgowej wyśmiewa, karykaturuje, nakłuwa balony głupoty i samozadowolenia, demaskuje melodramatyczne pozy i brak ogłady, tępotę idącą w parze z lenistwem, nie tylko umysłowym, i skłonnością do intryg, samozakłamanie w służbie wzniosłych uczuć. Pokazuje miłość jako spełnienie romantyczno-sentymentalnych wyobrażeń o niej, ale też jako egoistyczny proces podporządkowania sobie mężczyzny, co z kolei usprawiedliwia jego obojętność. Wychodzi z tego satyra i farsa o świecie rosyjskiej prowincji (i nie tylko) bez jednego pozytywnego bohatera, wszyscy skompromitowani. Może najmniej generałowa Anna, kobieta młoda, piękna, inteligentna, świadoma swych potrzeb; śmieszna w staraniu się o miłość durnego nauczyciela i tragiczna, gdyż to najlepsza z danych jej szans. Wybiera upokorzenia miłosne, zamiast sprzedać się bogatemu sąsiadowi za dostatnie życie i uratować majątek. Agnieszka Glińska dla Teatru Współczesnego sporządziła adaptację ogromnego tekstu i, co może zabrzmieć paradoksalnie, poszerzyła go o fragmenty dotąd nieznane i na nowo przetłumaczone, o nowych bohaterów. W pierwszym akcie dokonuje ich ostentacyjnej prezentacji, wszyscy mówią nie do siebie, tylko wprost do widza, co zdradza i podkreśla ich właściwości mentalne oraz pozycję społeczną. Reżyserka czyta utwór nie tylko jako historię poronionych romansów niedopieszczonych kobiet, lecz także trafnie odnajduje w nim całą paletę charakterów rosyjskiej prowincji. Od zdziczałego bandyty Osipa (świetna rola Andrzeja Zielińskiego), zapyziałego chłopa, czyli kupca Bugrowa (Dariusz Dobkowski), przez bogatego Żyda, co się dorobił na karczmach (Krzysztof Kowalewski), po stale pijanego, obwieszonego medalami porucznika Tryleckiego, marzącego o generalskich szlifach (Janusz Michałowski) i jego równie beznadziejnego syna, lekarza (Wojciech Żołądkowicz), który woli żebrać o pieniądze, niż je zarabiać. Ponadto właściciele ziemscy o niewyszukanych manierach - Głagoliew (Leon Charewicz), Pietrin (Damian Damięcki) i Szczerbuk (Piotr Garlicki), zawsze skłonni do wypitki i kolejnych szwindelków. Na tym tle Michał Płatonow (Borys Szyc) z początku nie wyróżnia się niczym poza bezczelnością i lekceważącym traktowaniem towarzystwa. Ze swoją głupiutką żoną (bardzo dobra Dominika Kluźniak) nie wygląda na uwodziciela, ale bezceremonialność w stosunku do panny Greków (Monika Pikuła), walczącej z kompleksem niższości i wyższości, zapewnia mu uwagę innych. Choćby Soni (Katarzyna Dąbrowska), z którą na studiach łączyło go pokrewieństwo dusz i ideałów, obecnie żony dawnego przyjaciela, nadzwyczaj zadowolonego z siebie nieroba Sergiusza (Grzegorz Daukszewicz). Przede wszystkim zaś Anny Wojnicew, wcześnie owdowiałej pięknej i inteligentnej kobiety, zainteresowanej młodym mężczyzną. W ujęciu Moniki Krzywkowskiej (dlaczego taką aktorkę się "kisi", zamiast pokazywać) jest to kobieta i ponętna, i bystra, jako dama z wielkiego świata wyraźnie odstaje od prowincjonalnego towarzystwa, ale służbie dać kuksańca też potrafi, dobroduszną istotką nie jest. Świadoma swoich potrzeb, potrafi o nie walczyć i nie daje się nabrać na dusery okolicznych ziemian. Gdy na zakończenie aktu wszyscy siadają na proscenium frontem do widza, można pomyśleć - niezła menażeria. Maniery spod Kłaja, twarze zdrowe a bezmyślne, co bystrzejsi zajęci ubijaniem interesów, wszyscy nader bezceremonialni, na pewno zbyt szczerzy względem siebie. Obnażają swe dusze bez żenady. Impertynencje nie tyle są tu na porządku dziennym, ile stanowią niezbędny składnik obyczaju. Bez intryg, zawiści, chłopskiej chytrości, co dwu groszy nie przepuści, żyć nie potrafią. W ładnym stosunkowo opakowaniu - wszyscy odziani przyzwoicie - widzimy ludzi prymitywnych, głupich, zapyziałych. Gdyby nie społeczny konwenans warstwy szlacheckiej, do której większość towarzystwa aspiruje, pożarliby się nawzajem z kosteczkami. Zresztą i to się stanie, to tylko kwestia czasu. W kolejnych dwóch aktach bohaterowie objawiają się w działaniu. Zjawia się młody Głagoliew (Przemysław Kaczyński) wprost z Paryża, spłukany doszczętnie, z pretensjami do ojca, że mu nie wysłał pieniędzy zapewniających dalsze hulanki. Cynizm i brak szacunku? To także, ale nade wszystko brak stosownego wzoru, bo stary Głagoliew ani mądrością, ani charakterem nie grzeszy. Oto stary Węgierowicz umawia się z Osipem, by "zdrowo pokaleczył" impertynenckiego nauczyciela. Ten zaś wysyła naiwną żonę do domu i usiłuje uwolnić się od zalotów coraz bardziej zdeterminowanej generałowej, choć nie są mu niemiłe. Coraz wyraźniej ujawnia niechęć do zebranych w domu generałowej typów, coraz bardziej go mierżą ich pijackie maniery, puste głowy, więc coraz gorliwiej szuka Soni, bratniej duszy, która tak doskonale przecież rozumiała jego wzniosłe ideały. W końcu dziesiątki godzin, studiując w Petersburgu, w spędzili na rozmowach o tym, jak zmienić świat, jak zlikwidować ciemnotę, nędzę, jak chronić przyrodę i ludzi, jak pracować uczciwie i wydajnie ku pożytkowi społeczeństwa. Nie może uwierzyć, że ona, tak szlachetna, dobra, wyszła za durnego Sieriożę i marnuje życie. Ona jest iskierką nadziei w jego bezbarwnej egzystencji, nadziei, że jeszcze można się wyrwać z pospolitości życia, z braku perspektyw, że jeszcze można urzeczywistnić marzenia młodości. Niestety, wszystko skończy się jak zwykle, jak zawsze - nijako. Sonia okaże się "głupsza, niż przewiduje ustawa", naczytała się romansów i czeka, aż ją książę z bajki (niby Płatonow) przeniesie w cudny świat, gdzie będą swe ideały realizować. Gdy się okaże, że on żaden książę, tylko rozmamłany psychicznie kabotyn, wystrzeli do niego z pistoletu. Ciekawie tę konwencjonalność sytuacji i myślenia Soni podkreśla reżyserka: aktorzy powtarzają ją trzykrotnie jak filmowe duble. Generałowa też nie zrealizuje romansu marzeń, ale przynajmniej ocali swą godność, bo mimo katastrofy finansowej - sąsiedzi w oszukańczy sposób zlicytowali jej majątek - nie sprzedała się, tylko miała odwagę walczyć o miłość. Borys Szyc w kolejnych scenach jest coraz lepszy, coraz bardziej świadomy beznadziejności zachowań Płatonowa i ludzi, wśród których tkwi. Jego bohater jasno widzi marność swoją i świata, nie ma złudzeń, że należy do straconego pokolenia. Straconego także na własne życzenie, gdyż, podobnie jak inni, co bardziej światli koledzy, nie miał siły urzeczywistnić ideałów młodości. Poddał się zwykłemu życiu, dostosował do miałkiego towarzystwa, aż pospolitość wciągnęła go w swą otchłań. Szyc nie gra uwodziciela, wiejskiego Don Juana, raczej kogoś takiego jak Wujaszek Wania, który nie na końcu życia odkrywa bezsens swej egzystencji, lecz widzi jej przebieg jasno i bez złudzeń. Stąd jego wisielczy humor, gdy mówi: "Udany romans to ten bez mojego udziału", gdy w ostatnich scenach u generałowej, tuż przed strzałem Soni, gorączkowo przepatruje swoje życie. Chciałby jeszcze w nim coś zmienić, ale wie, że nic nie zrobi. Jest żałosny i śmieszny, budzi współczucie, a nade wszystko złość, że taki mądry, a taki głupi. Agnieszka Glińska zaufała Czechowowi, jego doskonałej znajomości ludzi i życia, więc nie musiała się silić na "odkrywcze" pomysły i na przykład umieszczać akcji w modnym kąpielisku czy w saunie, jak to miało miejsce w kilku wcześniejszych realizacjach tej sztuki. Aktorzy stworzyli wyraziste psychologicznie sylwetki, pochylili się nad pospolitą egzystencją pospolitych ludzi. Powstało przedstawienie bez fajerwerków formalnych, za to i śmieszne, i straszne. W pełnym znaczeniu tego słowa zespołowe, z wybitnymi rolami Moniki Krzywkowskiej jako Anny Wojnicew i Borysa Szyca jako Michała Płatonowa. W naszym coraz nowocześniejszym i coraz bardziej zakalcowatym teatrze nie jest to mało. Jeśli ktoś woli rodzynki."