Ludzie i anioły
Załgany anioł, Jacek Wakar, Dziennik - Kultura, 10.04.2009
Bez Sławomira Orzechowskiego i Andrzeja Zielińskiego "Ludzie i anioły" w Teatrze Współczesnym byłyby tylko zabawną tragifarsą z życia współczesnej Rosji. Dzięki aktorom stają się kursem mistrzowskim. Wiktor Szenderowicz jest w Rosji znaną postacią. Świetny satyryk, który ostrze swoich utworów wymierza we władzę, zdecydowany płacić za to konieczną cenę. "Ludzie i anioły" są najbardziej znaną z jego komedii i zasługują na swoją sławę. Pisarz objawia w niej talent obserwatora, udowadnia, że gdy chodzi o poczuciu absurdu ludzkiej egzystencji, może uważać się za spadkobiercę Oberiutów, uważnie przeczytał też Gogola i Bułhakowa. Utwór jest przy tym rzeczywiście jadowity. Szenderowicz nie ma złudzeń co do moralnej kondycji swych rodaków. Rosja znalazła się na dnie, bo i rządzący, i rządzeni to pożałowania godne kanalie. Nie wydobędzie się z niego pewnie nigdy, ale nie warto załamywać rąk. Przynajmniej z obserwacji tego stanu rzeczy mogą powstawać niezłe kawałki dla teatru - zdaje się mówić autor "Ludzi i aniołów". Do niejakiego Paszkina (Sławomir Orzechowski), osobnika, jakich w Moskwie miliony, przychodzi niejaki Stroncyłow (Andrzej Zieliński), z pozoru wzór urzędasa służbisty. Za chwilę okaże się, że tajemniczy gość nie reprezentuje żadnej ziemskiej instytucji, ale samego Szefa i ma Paszkina przygotować do drogi na tamten świat. Ten jednak nie zamierza rozstawać się z życiem, więc użyje całego swego cwaniactwa, by funkcjonariusza Nieba przechytrzyć. Po drodze okaże się jeszcze, że anioł lubi wypić i ukrywa ciemne sprawki. Jest dokładnie taki, na jakiego Paszkin - a wraz z nim Rosja - zasłużyli. "Ludzie i anioły" to sztuka bardzo zabawna, świetnie skonstruowana, a na dodatek przez Jerzego Czecha doskonale przełożona. Tyle że Szenderowiczowi udał się pomysł na tekst i lwia część dialogów. Gorzej z poprowadzeniem fabuły i motywacjami bohaterów, które dość szybko stają się oczywiste. To wystarczy, aby dostarczyć teatrowi bardzo przyzwoity "repertuar", ale nie ma mowy o czymś więcej. Tymczasem w Teatrze Współczesnym powstało przedstawienie przewyższające literaturę, a zbudowane wyłącznie z niepowszedniego aktorstwa. Kunszt Sławomira Orzechowskiego i Andrzeja Zielińskiego przenosi spektakl Wojciecha Adamczyka na wyższy poziom - staje się lekcją zawodowstwa na każdym poziomie budowania roli. Ruch wspiera słowa, uzupełnia je gest, dochodzi plastyka twarzy. Kiedy się patrzy na Orzechowskiego i Zielińskiego, zdaje się, że nie można inaczej - role zrosły się z nimi jak druga skóra. Orzechowski daje swojemu Paszkinowi drobne kroczki, przymilny uśmiech i uniżony ton wszystkich cwaniaków, którzy niespodziewanie znaleźli się w opresji. Gotów na każdy układ, byle uratować skórę. Gdy okazuje się to możliwe, przechodzi do ataku. I wtedy śmiech zastyga na ustach, bo Paszkin wcale nie jest już śmiesznie bezbronny. Załgany anioł Andrzeja Zielińskiego idzie w przeciwnym kierunku. Z początku sztywny, wraz z kolejnymi kieliszkami poluzowuje krawat. Pod koniec zaś okaże się, że jest zrobiony z takiej samej gliny jak Paszkin. Warszawskie przedstawienie pozwala obu polubić, ale nie zmienia to wcale niewesołej konkluzji, że tak naprawdę lubić ich nie ma za co. I jeszcze jedno. Dzięki Orzechowskiemu i Zielińskiemu, którzy przez dwie godziny nie schodzą ze sceny i cały czas ze sobą rozmawiają, widowisko we Współczesnym przypomina, czym może być dialog w teatrze. Sztuka konwersacji to dziś dziedzina raczej zapomniana, a i mistrzów w niej mamy niewielu. Sławomir Orzechowski i Andrzej Zieliński należą do nich ponad wszelką wątpliwość.