Sztuka bez tytułu
Płatonow w kawałkach, Joanna Derkaczew, Gazeta Wyborcza, 28.12.2009
Magia tekstu zderzyła się tu z klątwą Teatru Współczesnego w Warszawie, w którym z niewytłumaczalnych przyczyn wszystkie spektakle wyglądają tak samo - sztywno i odpychająco. Niezależnie, czy wystawi się go z plazmami i laptopami, zagra w stylu "Matriksa" czy ubierze aktorów w obrusy, wrażenie, że w "Płatonowie" prawda sama ze sceny płynie, pozostanie niezatarte. Historia nauczyciela gimnazjalnego Michała Płatonowa (Borys Szyc), któremu każda gotowa jest krzyknąć: "Weź mnie, spal w ogniu życiowej misji lub jednorazowej rozkoszy", od 1881 roku raczej nabiera aktualności, niż się starzeje. Nieuczesany, nieskończony, otwarty, opatrzony mnóstwem dodatków i wariantów (część przetłumaczonych specjalnie do tego spektaklu przez Agnieszkę Lubomirę Piotrowską) daje się obracać, przestawiać, układać w zaskakujące kompozycje. Agnieszka Glińska, specjalistka od klimatów Czechowa, wystawiając go jako "Sztukę bez tytułu", wykorzystała jednak ten wybuchowy potencjał w niewielkim stopniu. Dała się wpędzić w inscenizację opartą na nieznośnych imitacjach zarówno w grze, jak i warstwie wizualnej. Magia tekstu zderzyła się tu może z magią (a raczej klątwą) Teatru Współczesnego w Warszawie, w którym z niewytłumaczalnych przyczyn wszystkie spektakle wyglądają tak samo - sztywno i odpychająco. Sztuczne brody, suknie a la tapicerka, ciurkająca na środku sceny fontanna z butaforki. Teatralne wejścia "na trzy", piski, spazmy, kostiumy jak z bajki o złym smoku. Gdy tylko w scenach intymnych i wyciszonych uda się zbudować coś autentycznego, mocnego, zaraz w tle musi przebiec służący w liberii, by nie było wątpliwości, że to sztuka rodzajowa i kostiumowa. Obronną ręką wychodzą z tego aktorki grające pomysłowo skomplikowane typy osobowościowe. Aktorzy jednak odtwarzają już tylko przypisy do własnych postaci. Komu napisano na afiszu "koniokrad" - gra koniokrada, komu "bogaty kupiec, Żyd" - gra bogatego kupca, Żyda, inni: właścicieli ziemskich, studentów, lekarzy, pułkowników w stanie spoczynku. Kilka pomysłów inscenizacyjnych rozciąga się nieznośnie lub miga bez konsekwencji. W pierwszym akcie artyści dialogują usadzeni w rzędzie przodem do widowni. Nie widzą się, nie szukają się, nie zauważają. Konwencja "razem, lecz osobno" szybko staje się jedynie etiudą na zadany temat "prezentacja postaci". Dwukrotne powtórzenie zakończenia pojawia się z kolei jako dodatek kompletnie niemający związku ze zbudowanymi wcześniej nastrojami. W scenach dezawuujących męską przyjaźń odbiją się czasem obrazy z "Ziemi obiecanej" Wajdy. Wojciech Żołądkowicz z przerysowaniem (czasem porywającym, czasem zasmucającym) imituje nadaktywność Moryca Wojciecha Pszoniaka, Grzegorz Daukszewicz próbuje być rozbrajająco naiwny i bezbarwny niczym Maks Andrzeja Seweryna. Borys Szyc swoją rolę szui mimo woli ciągnie skutecznie. Szarmancki, kategoryczny, zachowuje się niczym prorok czy guru, upominając wszystkich wokół (zwłaszcza panie) do odwagi, samorealizacji, "życia w prawdzie". Bez trudu przywiązuje do siebie ludzi, którzy marzą tylko, by ktoś ich do czegoś wezwał, uwierzył w nich, miał na ich życie jakiś pomysł. W scenie koszmaru, gdy na jednej kanapie zjawiają mu się nagle wszyscy skrzywdzeni, oczekujący, projektujący w niego swoje nadzieje - zapada się, mięknie, staje się znów bezbronny i łasy na zwykłe ludzkie ciepło. Poszczególne zbliżenia, rozmowy Płatonowa z kobietami mają elementy rewelacyjne. Powolne prostowanie ramion Generałowej (Monika Krzywkowska), która odkrywa się, poniża i błaga nauczyciela wiejskiego o seks - i słyszy pocieszające: "Ja panią szanuję jako kobietę człowieka". Dziecięca jasność Saszki (Dominika Kluźniak), żony Michała, gdy nie przerywając szczebiotu, ściąga dla pijanego męża majteczki. Młode nabytki i gwiazdy Teatru Współczesnego przez większość spektaklu pilnie trzymają się konwencji. Prawdziwy teatr wydarza się jednak tam, gdzie ją bojkotują.