To idzie młodość...
Ten czas jest w nas, Jacek Wakar, Dziennik - Kultura, 05.12.2008
Pomysł na "To idzie młodość" jest autorstwa Krzysztofa Zaleskiego, który miał we Współczesnym reżyserować. Artysty nie ma już z nami, spektakl jest. Ogląda się go wspaniale - niczym zasnuty nostalgią testament artysty. Choć Zaleski zdołał tylko dokończyć scenariusz na motywach prozy Marka Nowakowskiego i spotkać się z zespołem Teatru Współczesnego, jego rękę znać w widowisku, które ostatecznie zrealizował Maciej Englert. "To idzie młodość" idealnie mieści się w zainteresowaniach twórcy. Nawiązuje wprost do jego znakomitych przedstawień muzycznych powstałych przed laty także na scenie przy Mokotowskiej ("Niech no tylko zakwitną jabłonie"), zdaje się rewersem "Wagonu", też wedle Nowakowskiego, przygotowanego także tutaj, całkiem niedawno. I jest w tym jakiś paradoks, bowiem Zaleski - sam nigdy niekryjący antykomunistycznych poglądów - znów przewrotnie wraca do czasu największego zniewolenia. Robi to we właściwym tylko sobie stylu - poprzez piosenki. Te masowe i te liryczne oraz światowe standardy lat 50. I to nimi opowiada historię młodości mimo wszystko, młodości, której nawet dyktatura nie może nikomu odebrać. Inscenizacja taka jak ta może nieść w sobie pułapkę. Łatwo jest popaść przy realizacji w nieznośny sentymentalizm, u starszej części widowni próbować za wszelką cenę wywołać tęsknotę za minionymi czasami, młodszą próbować zadowolić egzotycznymi dla niej obrazkami z innego niż jej znany kraju. Englert ucieka przed tymi niebezpieczeństwami. W "To idzie młodość" nie ma cienia gloryfikacji socrealizmu. Jest za ostry kontrast - fałsz i zamordyzm oficjalnego nurtu życia przeciw nieposkromionej żądzy wolności znajdującej ujście nawet w melodyjnych piosenkach o wyjątkowo kretyńskich tekstach w rodzaju zniewalającej w wykonaniu Wojciecha Machnickiego "Zakochanej tokarki". Nie ma wątpliwości - autorzy warszawskiego spektaklu nie zamierzają bawić się w upiększanie przeszłości, interesuje ich dokument czasu, który pozostał nie tylko w portretowanych na scenie postaciach. "To idzie młodość" za atrakcyjną formą teatru muzycznego skrywa ślad minionego na szczęście świata. Patrzymy na niego oczami Przechodnia (Stanisława Celińska). On/Ona przechadza się po scenie, czasem przysiądzie na krześle gdzieś w obskurnej kuchni, zapatrzy się przed siebie. Jest stamtąd i stąd jednocześnie, gdzieś z przecięcia czasów. Do niej/niego należą kluczowe momenty widowiska. Celińska śpiewa "Summertime" i "Besame mucho" - jest to coś więcej niż zwykła interpretacja ponadczasowych szlagierów. Sukces spektaklu jest wielkim zwycięstwem młodych aktorów Współczesnego. W dialogowych mikroscenkach są zadziorni i dowcipni, śpiewają niemal genialnie. Dają dowód, że możliwe jest w Warszawie przestawienie prawdziwie zespołowe, karmiące się i napędzające czystą radością wspólnego bycia na scenie. Wszyscy młodzi z Mokotowskiej są znakomici, ale prym wiodą dziewczyny, a spośród nich Agnieszka Judycka, Anna Czartoryska, Magdalena Nieć i Katarzyna Dąbrowska. W pierwszym wspólnym songu Czartoryska, jeszcze studentka warszawskiej Akademii Teatralnej, dyskretnie towarzyszy Celińskiej, w kolejnym role się odwracają. Jest coś wzruszającego w tym symbolicznym przekazaniu pałeczki. I znak, że młody zespół Współczesnego jest gotów, by to w oparciu o niego dyrektor Englert kształtował repertuar. Czekam więc na to z niecierpliwością.