Udając ofiarę
Boksowanie galarety, Elżbieta Baniewicz, Twórczość, 2007
Przypadek ostatniej premiery Teatru Współczesnego doskonale pokazuje szersze zjawisko. Oto reżyser średnio starszego pokolenia, wieloletni dyrektor teatru, wziął na warsztat sztukę młodych, szeroko granych na świecie dramatopisarzy z Jekaterinburga, braci Olega i Władimira Presniakowów. W kolejnych utworach ukazują oni zmiany współczesnej mentalności, zwłaszcza swoich rówieśników. Przepisując klasykę, jak to czyni dziś wielu autorów, czyli pocierając tekst o tekst, próbują określić bohatera naszych czasów. Inaczej mówiąc, przymierzają wartości do klasycznego wzorca, by ukazać ich skarlenie. "Udając ofiarę" to w największym skrócie swoista i współczesna wersja "Hamleta". Wielkie pytanie - być czy nie być - bohater Wala, magister filozofii, zamienia na: ani być, ani nie być. Żyje, ale bez entuzjazmu. Egzystuje u matki, która chce poślubić stryja i raczej wolałaby, by syn po latach współżycia ożenił się ze swoją dziewczyną. Nic z tego, Wala nie chce dorosnąć, nie chce się usamodzielnić i odpowiedzialnie założyć rodziny, woli medytacje przed japońskim obrazem i niezobowiązujące związki. Życie wydaje mu się bez sensu, ale śmierci boi się jeszcze bardziej. Próbuje oswajać strach przed nią, udając trupa w czasie kryminalnych wizji lokalnych. Płynie przez życie jak korek na fali, o nic nie walczy, nie zabiega o urzeczywistnienie idei, wszystkie bowiem wydają mu się równie zużyte i przebrzmiałe. Zderzenie podobnej postawy negacji i prostracji z życiem innych okazuje się tyleż śmieszne, co przerażające. Na pewno warte zastanowienia. Wala nie jest wyjątkiem; całe pokolenie jego rówieśników na Wschodzie i na Zachodzie wyznaje filozofią "ani być, ani nie być". Sztuka Presniakowów jest bardzo sprawnie napisana. Spod obyczajowej komedii wyłania się czysty absurd. Bohaterowie próbują żyć zgodnie z prawem, poczuciem przyzwoitości i tradycją, ale to zupełnie nie wychodzi. Otaczający ich świat ma konsystencję magmy. Wizje lokalne mają przybliżyć do prawdy ekipę Kapitana milicji. Odgrywając po kolei sekwencje wypadków, przestępca ma ujawnić, jak było. Wala udaje ofiarę. Oglądamy trzy takie wizje: w mieszkaniu - kobieta wypadła przez okno czy przypadkiem mąż jej pomógł?; na basenie - kobieta została utopiona czy utopiła się sama?; w japońskiej knajpie - zginął jeden z mężczyzn, którzy świętowali dziesięciolecie matury. Za każdym razem milicjantka Luda filmuje miejsce zdarzenia oraz czynności powtarzane przez podejrzanego o zbrodnię, czyli utrwala prawdę. I za każdym razem rzeczywistość na miejscu zdarzenia ujawnia coraz więcej wątpliwości. Przeciąg zamyka okno tyle samo razy, co człowiek. Domniemany morderca nie wytrzymuje sześciu minut bez oddechu, choć twierdzi, że tyle czasu spędził pod wodą, by utopić swą kochankę. Podejrzany przyznaje się do zastrzelenia kolegi, ale motyw zbrodni pozostaje niejasny. Nikt się owymi sprzecznościami nie przejmuje, bo też ani Kapitanowi, ani jego podwładnym nie zależy na ujawnieniu prawdy. Zgadzać ma się wszystko w papierach, a jak było - nikt już nie sprawdzi. Życie ma swoje prawa: Kapitan lubi dziewczynki, więc z sukcesem zaleca się do Ludy, Sierżant Siewa chciałby zdobyć pozycję i dorobić się, ale bez zbytniego trudu, toteż gotów jest uwolnić podejrzanego z kajdanków. Tak zwane samo życie odbijające się w palecie charakterów, a zarazem czysty absurd - bo gdzie jak gdzie, ale w policji kryminalnej pomyłek być nie powinno. A skoro są widoczne "gołym okiem" biernego Wali, to trudno mu się dziwić, że nie widzi sensu swej egzystencji. Hamlet się buntował, wydają się mówić autorzy, bo żył w świecie stabilnych wartości. Skoro zostały naruszone, próbował je przywrócić zgodnie z wielowiekową tradycją, którą reprezentował Duch Ojca. Tu też ów Duch się pojawia pod postacią ojca marynarza, durnia raczej, skoro pędził statkiem po puszkę śledzi. Słowem, tradycja jest, ale raczej popaprana. Czerpać z niej trudno. Wala więc o nic nie walczy, niczego nie chce zmienić, w jego świecie żadne stałe normy ani wartości nie istnieją. Walka przypomina boksowanie galarety, więc nie ma sensu jej podejmować. Można z tekstu braci Presniakowów zrobić kompletny wygłup i można go odczytać poważnie, choć w lekkiej formie. W marcu ubiegłego roku w Turynie widziałam wizję pierwszą zrealizowaną przez gwiazdę litewskiego teatru Oskarasa Korsunovasa, który przyjechał odebrać europejską nagrodę dla młodego reżysera, przyznawaną przez Międzynarodowe Stowarzyszenie Krytyków Teatralnych (AICT) przy UNESCO. Główną nagrodę odebrał Harold Pinter. Program był wydrukowany, uroczystość w trzystuletnim teatrze Carigniano z udziałem dwustu krytyków z całego świata przygotowana. Po obejrzeniu kiczowatego "Mistrza i Małgorzaty" i groteskowo-idiotycznego "Udając ofiarę" międzynarodowi krytycy wyrazili swoje głębokie oburzenie. Nagrody nie wręczono, Korsunovas uciekł, a cała historia zakończyła się skandalem. Na tegorocznym KONTAKCIE w Toruniu też pokazywano owo dzieło z podobnym skutkiem: po przerwie większość widzów wyszła. Przedstawienie Englerta uważam za jedno z lepszych w jego dorobku, w porównaniu z wersję litewską wydaje się wręcz arcydziełem. Aktorzy wiedzą, co grają, każda rola jest zrobiona świadomie, w tym kilka znakomicie. Przede wszystkim Andrzej Zieliński jako Kapitan milicji pysznie gra małego łajdaczynę, który w ostatnim, furiackim monologu odkrywa, że w tej konkurencji (łajdactwa) są od niego lepsi. A to, co robi, jedząc japońską rybę fugu (obśmiewa z pozycji zdrowego rozsądku prostego rosyjskiego człowieka modę na sushi i zachodni styl życia), przyprawia o spazmy śmiechu i budzi podziw. Podobnie doskonale Zbigniew Suszyński wymyślił rolę podejrzanego o utopienie kochanki Zakirowa jako obywatela Kaukazu, składającego zeznania mieszaniną wielu języków. Borys Szyc gra Walę powściągliwie, bez epatowania swoim telewizyjnym wizerunkiem. Mało śmieszna wydała mi się Stanisława Celińska jako "stara Japonka po przejściach", ale za to świetnie śpiewała. W sumie bardzo dobre przedstawienie, profesjonalnie i niebanalnie pomyślane role. Co mogliśmy przeczytać po premierze? Jacek Wakar w Dzienniku (117/2006) pisał: "Spektakl Macieja Englerta tylko udaje teatr z prawdziwego zdarzenia", ponieważ "jest o niczym", to "opakowana w słowa pustka", której towarzyszy "seria skeczy, gagów, bez wyrazistych puent, zużytych po wielekroć grepsów" oraz "sztampa, niewybredne żarty i nijakie aktorstwo". Jeszcze ostrzej atakowała Joanna Derkaczew z Gazety Wyborczej (266/ 2006). "Teatr sięgnął po tekst nowej fali rosyjskich dramaturgów", ale "wystawił go jak mieszczańską, grzeczną komedię", gdzie "świetni artyści kręcą się niczym eksponaty figur woskowych" "złapani w mieszczańską manierę aktorską". Owe złośliwości służą podparciu tezy wyrażonej na wstępie - ten teatr reprezentuje "urząd ochrony konwencji i konsumenta", współczesny Hamlet bowiem zamiast "Słowa, słowa, słowa", mówiłby tu: "Konwencja, konwencja, konwencja", co - jak wiadomo - jest zbrodnią największą. Sztuka jest "okrutna i wulgarna", pisze recenzentka, więc czytelnik domyślić się powinien, że brak krwi, spermy i łez dyskwalifikuje przedstawienie. Bez tych elementów gra aktorów nie może być żadną prawdą, jest tylko udawaniem, mieszczańską konwencją. Jacek Cieślak w Rzeczpospolitej; (265/2006) zobaczył wprawdzie w spektaklu "prowincjonalną parodię brutalistów", ale to nie przeszkadzało mu napisać, że ze zręcznej sztuczki "Englertowi udało się wydobyć rosyjski czarny humor, komizm sytuacyjny i obyczajowy. Co prawda główny motyw sztuki, czyli wizje lokalne, rozbija spektakl na ciąg skeczy, ale daje też szansę pokazania szerokiego spektrum społeczeństwa rosyjskiego - nowobogackich oraz inteligentów snobujących się na filozofię wschodu podobnie jak u nas. [...] Nie zabrakło też czasu na egzystencjalne pytania skierowane do młodego pokolenia: skoro wszystko wam wisi, po co podejmujecie się odpowiedzialnych ról w życiu prywatnym i zawodowym". Każdy widział co innego? Po takich recenzjach zamieszczonych w największych gazetach teatr powinien ogłosić klapę, świecić pustkami, a przedstawienie zejść z afisza natychmiast. Tymczasem szpilki nie można wetknąć, bilety wykupione na kilka tygodni naprzód, widzowie z wejściówkami podpierają ściany i przez ponad dwie godziny bawią się doskonale. I do tego niegłupio, bo pod absurdem sytuacji i dialogów kryją się pytania całkiem serio. O co więc chodzi i Englertowi, i recenzentom? O kilka spraw naraz, ale po kolei. Dla młodych ludzi, którzy obecnie pisują w dziennikach, widocznie naturalizm stał się objawieniem prawdy w teatrze. Wszelkie inne konwencje wydają się im kłamstwem i udaniem. Zapewne oglądali sztuki Kolady, Sigariewa, Wyrypajewa, pokazujące świat w konwencji czarnuchy, czyli wszelkiego rodzaju patologii, rozkładu więzi rodzinnych, zaludniony narkomanami, przestępcami, popaprańcami wszelkiej maści, nad których niedolą pochylają się ze zrozumieniem. I z nutą swoistej empatii: nic tak nie polepsza samopoczucia, jak współczucie nieszczęśnikom i wykluczonym. Nurt teatru doc, czyli dramaturgii powstałej z zapisów rzeczywistości, z tego poczucia czerpie swą siłę, a młodzi koledzy traktują ją widocznie jako najczystszą prawdę o świecie. Wszelkie skrzywienie perspektywy w stronę komedii i absurdu traktują jako fałsz i kłamstwo. Mieszczańskie w dodatku, aby grubiej brzmiało. A czymże jest teatr, każdy teatr, jeśli nie konwencją? Prawdą życia? Objawieniem? W tym punkcie Englert podpadł im chyba najbardziej. Nie ma w jego spektaklu cienia empatii wobec bohaterów. Zamiast analizowania cierpiącej rosyjskiej duszy dał portrety ludzi narysowane behawiorystyczną kreską. W dodatku zatrącającą o karykaturę. Człowiek jest tu jak szczur w labiryncie: albo się uratuje i sam znajdzie drogę wyjścia, albo zginie. Reżyser wraz z aktorami obserwują go, to nie ich wina, że wszyscy się skompromitują. Labirynt wymyślili autorzy, aktorzy próbują z niego uwolnić uwięzionych bohaterów. Cóż z tego, że bezskutecznie. Englert młodym krytykom podpadał i wcześniej. Przypomnę tu choćby "Porucznika z Inishmore" Martina McDonagha, czyli fantastyczną satyrę na brutalistów, którymi się zachłystywano u nas kilka lat temu. Irlandzki Czechow, jak się określa autora sztuk o trudnym losie walczących z angielskimi protestantami mieszkańców wyspy, tak podobnym do naszego, napisał o miejscowych terrorystach. Zacietrzewienie radykalnych bojowników, którzy szybciej strzelają, niż myślą, pokazał w sposób groteskowy. Kto nie z nami, ten przeciw nam, na pohybel z nimi - taka dewiza rządzi w świecie paramilitarnych organizacji skupiających ludzi o radykalnych poglądach. McDonagh sprowadził tę ideologię do absurdu: oto z powodu przejechanego kota jednego z bojowników o pseudonimie "Wściekły" zginęło kilkoro ludzi. Wet za wet - pięć trupów za kota. I to właśnie doskonale pokazał Englert, aranżując wymyślne tortury, krew tryskającą strumieniami z leżącego ciała, którą można powstrzymać, wciskając w ranę kawał patyka, krojenie ciała w rytm dialogu itd. Nie pochylił się nad cierpieniem rewolucjonistów, tylko ich obśmiał. Bo teatr traktuje jako konwencję, czyli bardzo prawidłowo. Nikt nie potrafi kłamać bardziej niż obrońcy świętej prawdy i dobrych uczynków, chciałoby się powiedzieć. A to dla obrońców nowej teatralnej wiary jest nie do przyjęcia. Jak prawda, to prawda, smutno i wulgarnie, "na całość po bebechach", a nie jakieś tam śmichy chichy. I kolejna sprawa wyczuwalna w podtekście - Englert, "ten stary zgred", nie miał prawa robić nowej dramaturgii, do tego dobrze. To nie jego działka, powinien wystawiać "Arszenik i koronki" albo "Ciotkę Karola". Sukcesy są zarezerwowane dla naszych. Gdy w Laboratorium Dramatu pojawi się "Kowal Malambo" Słobodzianka, od razu jest lepszy od "Wesela" i "Tanga" razem wziętych. Rozmowa o kryteriach oceny, o właściwych proporcjach zjawisk, jakie się opisuje, jest tu jak boksowanie galarety. Nie startuję w tej konkurencji.