Udając ofiarę
Ambicje na wyrost, Tomasz Mościcki, Odra nr 2, 2007
Przedstawienie w Teatrze Współczesnym wywołuje uczucia znane jako ambiwalentne. Człowiek cieszy się, klaszcze, ale w pewnym momencie zaczyna się zastanawiać: a czemu tak naprawdę tu klaskać? Sztuka modnego rosyjskiego rodzeństwa Presniakow jest bowiem dziełem kłopotliwym. Przeszła ponoć tryumfalnie sceny Rosji, zagrano ją w szacownym moskiewskim MChaT-cie, wystawiono ją także siłami angielskiego Royal Court i innego jeszcze zespołu o złowróżbnie brzmiącej nazwie "Told By An Idiot". Krytycy dopatrzyli się w niej łobuzerskiej parafrazy "Hamleta". Doczekała się już nawet ekranizacji. "Udając ofiarę" w warszawskim Teatrze Współczesnym miało swoją polską prapremierę - ale nie jest bynajmniej pierwszym pojawieniem się tej sztuki w naszym kraju. W maju zeszłego roku publiczność toruńskiego festiwalu KONTAKT miała okazję zapoznać się z tym modnym dramatem w reżyserii równie modnego Oskarasa Korśunovasa. Toruński pokaz wywołał wśród wielu widzów reakcję opisaną 80 lat temu przez Słonimskiego. On to po sztuce Czwarty do brydża napisał, że pragnął być pierwszym wychodzącym. W Toruniu tych "pierwszych wychodzących" był nawet dość spory tłum, w którego składzie znalazł się i piszący te słowa. Sztuka rodzeństwa Presniakow jednak nas nie ominęła, toteż wiedzeni recenzenckim obowiązkiem dosiedzieliśmy do końca. Wspomnienie Korśunovasa nie zatarło się całkowicie, choć oczywiście przedstawienie Macieja Englerta - w przeciwieństwie do dzieła litewskiego - jest tworem zawodowym, na wysokim poziomie warsztatowym. Polska prapremiera "Udając ofiarę" przypomina jednak (zarejestrowane ponoć w urzędzie patentowym) urządzenie do zapalania papierosa. Wielka machina, kupa kółek, transmisji i śrubek skręconych razem tylko po to, by wykonywać czynność, którą można wykonać jednym ruchem ręki. Wytaczanie teatralnej machiny dla tej błahostki jest czynnością równie problematyczną jak posłużenie się taką maszyną zamiast użycia zapalniczki. U Litwina były wesołe grepsy, w przedstawieniu z Mokotowskiej jest rzetelne psychologiczne aktorstwo, potęgujące czasem absurdalność sytuacji wizji lokalnych na miejscach prawdziwych czy mniemanych zbrodni. Są to jednak tylko skecze, choć często ze świetnie narysowanymi postaciami. Debiutujący na zawodowej scenie Wojciech Żołądkowicz (pamiętny Tomasz Mann z zeszłorocznych "Opowieści Hollywoodu", wybitnego dyplomu warszawskiej AT) jako domniemamy sprawca zepchnięcia swojej żony z okna kreśli świetną postać człowieka, który postawiony został w absurdalnej sytuacji i który absurd potęguje jeszcze swoim racjonalnym zachowaniem, spokojnym wykazywaniem swojej niewinności. Zabawny jest Zbigniew Suszyński jako Kałmuk Tachirrow, łamanym językiem opowiadający w czasie wizji lokalnej, jak to utopił w basenie swą niewierną kochankę. Jest w tym przedstawieniu świetna, wybijająca się ponad tekst i wszystkich występujących aktorów rola Andrzeja Zielińskiego, aktora w ciągu kilku ostatnich lat przeżywającego okres zawodowej prosperity - i który wciąż się rozwija, zaskakuje rolami, w których sięga po coraz inne środki wyrazu. Nic dziwnego, że doczekał się on uhonorowania prestiżową nagrodą im. Zelwerowicza, przyznawaną w grudniu przez redakcję miesięcznika "Teatr". Tym razem przeistoczył się w ruskiego milicjanta-półidiotę naciągającego fakty do z góry wymyślonej tezy, obleśnego typa przywalającego się do asystentki z kamerą (znakomita Agnieszka Suchora). Scena w łże-japońskim barze, w którym serwuje się niby-japońskie potrawy, kaskada bluzgów wydobywających się z ust kretyna, który oskarża cały świat o koncertowe olewanie wszystkiego, całkowity brak powagi, odpowiedzialności, crescendo ryku faceta, który obwinia innych o to samo, co jest zasadą także i jego postępowania, a to wszystko kontrapunktowane nieudolną próba posłużenia się japońską pałeczką do jedzenia ryby, wściekłość, że za cholerę nie da się tym zjeść ani kęsa, pełne nienawiści złamanie niewygodnego sztućca, wpychanie sobie do gęby opornego kęska - to jest majstersztyk komizmu. Gdy jednak bracia Priesniakow porzucają sytuacyjne żarty, gdy "Udając ofiarę" wkracza w rejony najwyższej powagi - bo okazuje się, że to nie ma być obyczajowa komedyjka o ludziach, którzy sami siebie stawiają w głupich sytuacjach, a rzecz głębsza, o oswajaniu śmierci, o obrzydliwym świecie, w którym wszystko jest na niby, nic nie może być poważne - tekst Presniakowów nagle obnaża wszystkie swoje mielizny. Gdzież tu nowy Hamlet? Nie ma tu niczego odkrywczego, a deklaracje bohaterów, o co tak naprawdę chodzi im w życiu, zatrzymują się na poziomie opowieści. Sztuka modnego rodzeństwa z całą swoją deklaratywnością nie jest bowiem krokiem do przodu w rozwoju dramaturgii. Wręcz przeciwnie - dowodzi jej regresu. U arcymistrza Czechowa ludzie nie mówią, co się z nimi dzieje. Obnaża ich samo działanie, postępowanie. Komedia braci Presniakow nie odkrywa nowych horyzontów. Takie narracyjne techniki europejski teatr porzucił już w XIX wieku. Spektakle z Litwy i z Mokotowskiej - mimo różnicy poziomu, wykonania - pokazują słabość tej literatury. Ona jest jak niewymiarowa szafa: gdziekolwiek ją ustawić - zawsze będzie zawadzać. I na nic wirtuozeria aktorów, reżyserska rzetelność. Ta komedia z niebotycznymi ambicjami zawsze pokaże w jakimś miejscu swoją słabość. Gdyby nie kilka zabawnych ról - zapomniałoby się o tym przedstawieniu bardzo szybko. Od kilku lat z zainteresowaniem i nadzieją patrzymy na Borysa Szyca, jednego z najzdolniejszych aktorów młodego pokolenia. Od Boga dostał wszystko: wielki talent, sceniczną osobowość, organiczną prawdę ruchu i mówienia. Gdyby nie jego poprzednie role we Współczesnym - tę można by przyjąć bez zastrzeżeń, ale i bez większych zachwytów. Od tego aktora można jednak wymagać więcej, a rola Wali odgrywającego w czasie wizji lokalnych role kolejnych ofiar jest niestety krokiem wstecz. Zagrana połową możliwości, jest dowodem, że Szyc nabawił się choroby trapiącej połowę najmłodszego pokolenia polskich aktorów: nie słyszy się sporej części tekstu. Mszczą się występy w poślednich filmach, otaczająca go gwiazdorska aura. Za wcześnie na to zachłyśnięcie się sobą. Szkoda wielkiego talentu, który bardzo łatwo można roztrwonić. Młodzi Rosjanie zaznaczają coraz silniej swoją obecność na polskich scenach. Trudno jednak oprzeć się wrażeniu, że Griszkowiec, Sigariew czy bracia Priesniakow są czymś w rodzaju "towaru zastępczego", czego najlepszym dowodem jest przedstawienie z Mokotowskiej. Przedstawienie Macieja Englerta stanowi być może maksimum tego, co da się "wycisnąć" z ze sztuki braci Presniakow. Jeśli tak jest - pozostaje tylko westchnąć, że słabość współczesnej dramaturgii to nie tylko polska przypadłość, że zapadł na nią także kraj Gogola, Czechowa, Turgieniewa i Gorkiego. Tylko... co to za pociecha? "Udając ofiarę" z Teatru Współczesnego nie jest klęską. Jest trudnym zwycięstwem Macieja Englerta nad toporną materią dramaturgiczną. To pyrrusowe zwycięstwo dowodzi reżyserskiej sprawności i wciąż wysokiego poziomu artystycznego warszawskiego Współczesnego. Warto jednak pamiętać, że nie tak dawno temu ten sam zespół zrealizował wielkie "Wniebowstąpienie" według Konwickiego. Czas, by sobie o tym przypomnieć i nie trwonić sił na modne błahostki.