Napis
Kij w mrowisko, Tomasz Mościcki, Polskie Radio, 04.01.2006
Tego jeszcze na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego nie było. Wszak scena przy Mokotowskiej znana jest z nieskazitelnych manier, umiaru, dyskrecji, a nade wszystko - dobrego smaku. W tej pieczołowicie kontynuowanej tradycji pojawił się wyłom. W pierwszej scenie najnowszego przedstawienia raz po raz padało nieprzyzwoite słowo, które w naszym kraju na ścianach bloków i wind wypisywane jest z ortograficznym błędem. To słóweczko ze sztuki Géralda Sibleyrasa pojawiło się w windzie solidnej mieszczańskiej kamienicy ulokowanej w dobrej dzielnicy. Skandal, bo przecież taki fakt nigdy wcześniej nie miał tam miejsca. A że poprzedził owo plugastwo znak równości i nazwisko nowego lokatora - skandal tym większy. A ze sceny pada bez przemilczania, bez żadnej cenzury! Tego więc do tej pory we Współczesnym nie było. Choć - przypomnijmy - drastyczność na tej scenie już zagościła, a było to dwa lata temu w granym do dziś z powodzeniem "Poruczniku z Inishmore", czyli odpowiedzi sceny przy Mokotowskiej na falę brutalizmu, która kilka sezonów temu niczym niszczycielskie tsunami zalała nasze teatry. Podobnie jak wtedy nikt z publiczności się nie obraził, nikt nie protestował. Wszystko bowiem ma w teatrze swój czas, miejsce i wykonawców. Zwłaszcza jeśli mamy do czynienia ze świetną, teatralna robotą. "Napis" to sztuka świeżo napisana, liczy sobie zaledwie rok. We Francji odniosła już ogromny sukces, a teraz szykuje się chyba jej tryumfalny pochód przez nasze sceny. Kilka dni przed warszawskim przedstawieniem, w szczecińskim Teatrze Współczesnym, odbyła się jej prapremiera, reżyserowana przez Annę Augustynowicz. Czekamy na następne realizacje, zwłaszcza że ta francuska sztuka jest ważnym głosem w ożywionej ostatnio dyskusji o teatrze społecznym i zaangażowanym. Jest to jednak głos, który skwitować można krótko: wsadzenie kija w mrowisko, któremu na imię polityczna poprawność wszelkiej maści, jakże często skrywająca pod maską nowoczesności i pochwały postępu zwykłe kołtuństwo i brak umiejętności samodzielnego myślenia. Przybycie nowego lokatora do domu zamieszkałego przez samych "nowoczesnych", współczesny wariant inżynierostwa Młodziaków z "Ferdydurke" Gombrowicza i pojawiający się w ślad za tym plugawy napis w windzie, uruchamia coś w rodzaju socjologicznej reakcji łańcuchowej. Sympatyczni zrazu lokatorzy porządnej kamienicy w zacnej dzielnicy, miłośnicy nowoczesności, postępu, tolerancji, wielokulturowości; wyznawcy newage'owych haseł (horoskop nową Biblią!), użytkownicy Internetu, niewolnicy młodości ponad miarę rozumu i praw biologii, zwolennicy zasady "bądź nowoczesny albo giń" - a więc spora część Europejczyków z dumą mówiących o sobie "my jesteśmy nowocześni i pozbawieni uprzedzeń" - nagle zmienia się w osobliwą krzyżówkę stada hien sparzonego z plutonem inkwizytorów. Okazuje się, że pod tą nowoczesną maską wciąż drzemią w nich ksenofobi (domniemane żydowskie pochodzenie jednego z lokatorów budzi w nich niezdrową ciekawość i niezdarnie skrywaną odrazę), homofobi (Pan Bouvier grany przez Janusza Michałowskiego mówiący z pogardą o jednym ze swoich synów "to lekkoduch" jakoś zbyt nerwowo dolewa sobie whisky i nie umie ukryć psychicznego roztrzęsienia) i ludzie nie umiejący myśleć samodzielnie, ulegający stadnym odruchom, gazetowym sloganom, których nie umieją nawet umotywować własnymi przemyśleniami - tak jak robi to pani Bouvier, grana przez Martę Lipińską, wygłaszająca raźno hasła postępu, ale bezradnie zawieszająca głos, gdy te hasła trzeba rozwinąć i objaśnić. Wtóruje jej pan Cholley Krzysztofa Kowalewskiego, kolejny "postępowiec", który pustkę deklaracji nowoczesności pokrywa łypnięciami oka mającymi świadczyć o mądrości i niewzruszonej prawdzie tego co mówi. Tylko nerwowe trzepania rękami mówią o tym, że i on jest kompletnie bezradny intelektualnie wobec głoszonych przez siebie haseł. Są to także ludzie wykorzenieni kulturowo. Dawny porządek świata już w nich nie istnieje. Nie ma żadnej metafizycznej sankcji ich ziemskiego bytu. Dawne wartości wymienili na zaprzeczający sam sobie bełkot ponowoczesności. Odwieczne rytuały zastąpiły im durne uroczystości, jakieś Święto Chleba i Święto Dzielnicy - wypisz wymaluj nasza "nowa świecka tradycja" już ćwierć wieku temu wyszydzona przez Stanisława Bareję w słynnym "Misiu". To są współcześni "straszni mieszczanie" po mistrzowsku sportretowani niegdyś przez Tuwima. Sibleyras pokazuje jednak, że znak tego drobnomieszczaństwa odwrócił się. O ile dawny kołtun z furią niszczył wszystko, co nowoczesne i wnoszące trochę świeżego powietrza w bogoojczyźniany światek, dziś kołtun ponowoczesny z równą nienawiścią niszczy wszystko i wszystkich, którym nie odpowiada zredukowana do banału nowoczesność i otwartość. W tym upiornym świecie niegdysiejsze sztandary postępu i wolności niepostrzeżenie zmieniły się w nowe kajdany. Kto usiłuje się z nich uwolnić, jak ów nieszczęśnik grany przez Leona Charewicza (to jego najlepsza od kilku sezonów rola we Współczesnym) i zaprotestować przeciwko stadnemu obłędowi - wypada z gry, czeka go ostracyzm uwidoczniony napisem w windzie: "Lebrun=ch..." albo etykietka "faszysta". Znamy to dobrze, to myślenie lansowane jest od kilku dobrych lat przez czołowe tytuły gazet - także i w naszym kraju. Nie oznacza to jednak, że ów Lebrun jest postacią jednoznacznie pozytywną. Trudno solidaryzować się z nim w pełni. Odstręcza jego doktrynerstwo i całkowity brak poczucia humoru, charakterystyczny dla fanatyków. To bardzo ważne w przedstawieniu Macieja Englerta racji nie ma żadna ze stron. Napis to nie jest agitacyjny plakacik tak ostatnio modny i postulowany przez "zaangażowanych pryszczatych" krytyków. To bardzo śmieszne przedstawienie jest równocześnie bardzo pesymistyczne. Gdy oglądałem je na premierze, przypomniało mi się wystawione wcześniej we Współpczesnym Tango. Brzmiało równie ponuro. Napis Sibleyrasa jest w pewnych sensie dalszym ciągiem opowieści spisanej przez Mrożka 42 lata temu i przypomnianej na ten scenie niemal dekadę temu. "Napis" nie jest tekstem awangardowym, nie było ambicja autora, by jego sztuka otwierała nowe horyzonty formalne, nie ma w niej problemu gender, nie ma epatowania brutalnością, nie ma więc tego, czym od kilku lat żyje czołówka postępu rodem z zasad wygłaszanych przez Mrożkowego Edka: "postęp to przodem do przodu i tyłem do przodu". Jest za to zgryźliwa karykatura nowych społecznych zabobonów. Nie jest więc do końca tak, jak odczytała to młodociana recenzentka "Gazety Wyborczej": "Sibleyras zbudował swój tekst bardziej jak pisany przez gadu-gadu dialog filozoficzny niż paradę karykatur". Nic nam nie wiadomo o dialogach filozoficznych przeznaczonych na popularny internetowy komunikator, którego autorka przytoczonych słów wydaje się być wierną wyznawczynią, co sytuuje ją jakoś niepokojąco blisko mieszkańców zacnej paryskiej kamienicy. To sztuka, w której w pełni wykorzystano sprawdzoną technikę pisania dramatów. Autor posłużył się po mistrzowsku starą zdobyczą europejskiego teatru - precyzyjną charakterystyką postaci i mistrzowsko prowadzonym dialogiem. Postawił przed realizatorami trudne dziś do spełnienia wymagania - zespół Współczesnego całkowicie tym wymaganiom sprostał. Scena przyjęcia u Lebrunów jest arcydziełem scenicznego dialogu, reakcji i mikroreakcji na partnera. W kilku fragmentach, gdy bohaterowie toczą równolegle trzy różne rozmowy słychać prawdziwą sceniczna polifonię, nie ma dziur w tym dialogu, poszczególne kwestie różnych postaci zgadzają się nawet muzycznymi tonacjami. Jednak jak w dobrze prowadzonej polifonii - każdy głos jest wyraźny i równy pozostałym. Świetna sztuka, najnowsze przedstawienie Macieja Englerta obejrzeć trzeba koniecznie. Choć pewnie nie wszystkim będzie ono w smak. Od paru miesięcy po Warszawie grasuje grupa młodzieży zapalająca świeczki pod teatrami, które jej zdaniem umarły. Grupa nazwała się Trans-fuzja, a jedną z czołowych postaci tej grupy jest wspomniana tu już recenzentka największej polskiej gazety, temu zresztą należy przypisać jej niechęć do przedstawienia z Mokotowskiej. Świeczki zapłonęły, już dawno zgasły, zapomnijmy więc o tych wybrykach. Teatr Współczesny żyje i ma się dobrze. Wciąż zabiera głos w ważnych sprawach, czyni to po swojemu - elegancko i fachowo.