Imię
"Imię" Jona Fossego. Reportaż z kuchni., Roman Pawłowski, Gazeta Wyborcza, 19.04.2001
Agnieszka Glińska wymyśliła nowy gatunek sceniczny, który można by nazwać reportażem teatralnym. Glińska należy dzisiaj do czołówki młodych reżyserów polskich. Nie idzie jednak w kierunku teatru autorskiego Krystiana Lupy jak jej koledzy z krakowskiej szkoły teatralnej, ale podąża własną drogą. Wystawia realistyczne teksty, skupiając się na drobiazgowej analizie rzeczywistości przedstawionej w dramacie. Jako reżyser odpowiada na pięć podstawowych pytań, które zadaje sobie dziennikarz. Po pierwsze: kto? po drugie: gdzie? po trzecie: kiedy? po czwarte: co? po piąte: dlaczego? Takim reportażem z życia rosyjskiej prowincji byli "Barbarzyńcy" Maksyma Gorkiego, poprzednia premiera Glińskiej we Współczesnym. Jej najnowsze przedstawienie oparte jest na sztuce "Imię" norweskiego autora Jona Fossego, który jest spadkobiercą realistycznych tendencji w dramacie. Akcja również rozgrywa się na prowincji, rozumianej nie tylko geograficznie, ale także emocjonalnie. "Imię" to historia rozpadu rodziny, ale nie w duchu nowego brutalizmu. Tutaj rozpad postępuje niezauważalnie, ludzie odsuwają się od siebie drobnymi krokami, aby w końcu stracić jakikolwiek kontakt. Intryga jest banalnie prosta: Beate wraca ze swoim chłopakiem do rodzinnego domu, aby urodzić dziecko. Wraca, bo tam, dokąd uciekła, nie ma warunków, aby je wychowywać. W domu czeka na nią kaleka matka, ospały ojciec i wścibska siostra. W sąsiedztwie mieszka jej dawny chłopak. W trzech obrazach, z których składa się sztuka, największymi wydarzeniami są: powrót ojca z pracy, rozmowa matki z ojcem o ciąży córki i wizyta chłopaka z sąsiedztwa. Rozumiemy już, że nie jest to dramaturgia zdarzeń, ale dramaturgia napięć pomiędzy bohaterami. Glińska świetnie czuje te podskóme zależności. Dziewczyna (Monika Krzywkowska) żyje w strachu, że w ósmym miesiącu ciąży nie jest dość atrakcyjna i chłopak ją opuści. W związku z tym przed jego wejściem stara się zasłaniać brzuch kurtką i przybiera atrakcyjne, a zarazem komiczne pozy. Chłopak (Piotr Rękawik) wstydzi się jej rodziny, najchętniej natychmiast by wyjechał. Przed rzeczywistością ucieka w lekturę książki. Skąd dziewczyna ma wiedzieć, jak zbudować trwały związek, skoro jej rodzice od dawna żyją osobno. Matka (Maria Mamona) spędza całe dnie w łóżku, ojciec (Leon Charewicz) tkwi z nosem w gazecie. Nawet nie zauważa pojawienia się w domu obcej osoby. Każdy z domowników chodzi oddzielną ścieżką pomiędzy łazienką, kuchnią a sypialnią, Wszyscy rozmijają się, a jeśli nawet dochodzi do spotkania, nie mają sobie nic do powiedzenia. Ten obraz zatrzymanego w oknie sceny pustego życia podkreśla scenografia Magdaleny Maciejewskiej, przedstawiająca kuchnię. Nie widziałem jeszcze spektaklu, w którym aktorzy wtopiliby się w scenografię tak jak w "Imieniu". Lodówka i czajnik są niekiedy bardziej aktywne od bohaterów, a już z pewnością głośniejsze. Poprzez pauzy wypełniane kuchennymi odgłosami Glińska osiąga wrażenie absolutnego i beznadziejnego marazmu, jaki panuje w rodzinie bohaterów. Ich życie nie ma kierunku, wszyscy wyglądają jakby właśnie wstali albo właśnie mieli położyć się spać. Czekamy daremnie, aż coś się wydarzy, i czujemy niedosyt, kiedy w końcu po raz ostatni gaśnie na scenie światło. W tej rodzime, dobrze nam znanej, nie może już zdarzyć się nic. Nie da się nawet ustalić imienia dla dziecka. Do tej wyprawy w codzienność Glińskiej udało się zebrać ciekawy zespól młodych i zdolnych aktorów, wśród których wyróżnia się szczególnie Monika Kwiatkowska w roli młodszej siostry głównej bohaterki. Ta rola to zaprzeczenie dziewczęcego wdzięku - Kwiatkowska szura kapciami, pożera tony cukierków i tasuje nieustannie karty, w które nikt nie chce z nią grać. Również Monika Krzywkowska jako Beate zwraca uwagę determinacją i uporem, z jakim walczy o partnera. Spektakl Glińskiej grany jest na małej scenie Współczesnego, zwanej Barakiem. Tak samo nazywała się scena w Deutsches Theater w Berlinie, z której pod koniec lat 90. wyszło całe pokolenie niemieckich reżyserów, aktorów i dramaturgów na czele z Thomasem Ostermaierem. Za swój cel przyjęli oni pokazanie współczesnej rzeczywistości i dzisiaj tworzą nowe oblicze niemieckiego teatru. Czy warszawski Barak okaże się równie szczęśliwym miejscem?