Wieczór Trzech Króli
Znowu się możemy śmiać, Wanda Zwinogrodzka, Gazeta Wyborcza nr 25, 30.01.1991
Nie wiem, czy o którymkolwiek z warszawskich teatrów da się powiedzieć, że ma własną publiczność. Ale jeżeli w ogóle — to może właśnie o Teatrze Współczesnym.
W dniu premiery w ciasnym foyer odbywa się snobistyczne zebranie towarzyskie, jak zwykle przy takich okazjach. Jest jednak subtelna różnica. Większość obecnych ma dla tej sceny osobisty sentyment — to jej dawni współpracownicy, przyjaciele, wreszcie widzowie, którzy spotykają się tutaj od wielu, bardzo wielu lat. Nieraz kilkudziesięciu. Toteż atmosfera na widowni jest prawie równie trwożliwa, jak za kulisami. Nieomal słychać odpukiwanie
w drewniane oparcia krzeseł. Oby wszystko się udało... I w końcu wybuch szczerego entuzjazmu! „Wieczór trzech króli" udał się nad podziw.
Przede wszystkim za sprawą scen komicznych, w których triumfują Wiesław Michnikowski i Krzysztof Kowalewski. Ten pierwszy niknie w pretensjonalnym kostiumie Andrzeja Chudogęby, u boku ma szablę, która zdaje się dłuższa od niego samego. Gdy nadrabiając butną miną usiłuje wyciągnąć ją z pochwy, ukradkiem zaś spogląda jakby tu umknąć przed przeciwnikiem — widzów ogarnia nieokiełznana wesołość. Towarzyszy mu zwalista postać Kowalewskiego.
Jako wiecznie podchmielony Tomasz Czkawka posuwa się on chwiejnym krokiem, zamaszyście wywija fioletowym kapeluszem, gustownie komponującym się
z rudą czupryną. Zabawnych figur jest jednak całe mrowie — i Malwolio (Krzysztof Wakuliński), wykrzywiony upiornym grymasem, który naśladować ma uśmiech, i zażywna Maria (Marta Lipińska), i przebiegły błazen (Adam Ferency),
i bezwstydnie krygujący się dworzanin (Tomasz Dutkiewicz). A to jeszcze nie wszyscy.
Kręcą się po scenie na pozór bezładnie, w istocie zaś z przemyślaną precyzją. Niewielka przestrzeń ujawnia zdumiewające możliwości. Marcin Stajewski podzielił ją na kilka planów (w tym przypomina sceną elżbietańską) za pomocą kurtynek, ruchomych blejtramów, imitujących wyglądem stare gobeliny. Podczas spektaklu rozsuwa się je, zamyka, otwiera — kształt wnętrza zmienia się jak
w kalejdoskopie. Pozwala to reżyserowi mnożyć sytuacyjne dowcipy, z czego Englert skwapliwie korzysta. Układa je lekko, naturalnie, z polotem.
Sceny komiczne zdecydowanie dominują klimat przedstawienia. Może szkoda, że w ich blasku przygasa wątek miłosny. Książę Orsyno, Oliwia, Wiola i Sebastian zdają się pełnić rolę konwencjonalnego tła dla żywiołowych występów swoich służących. Ale w rezultacie komedia Shakespeare’a naprawdę śmieszy publiczność — a to już dzisiaj nieczęsto się zdarza w teatrze.
Więc może nie przypadkiem ten właśnie teatr ma zagorzałych wielbicieli, którzy latami pozostają mu wierni?