To idzie młodość...
Marzenia w okowach, Temida Stankiewicz - Podhorecka, Nasz dziennik, 17.12.2008
"- Towarzysz nie może być jazzmanem, bo do jazzu nie ma wytycznych" - mówi działacz komunistyczny w spektaklu "To idzie młodość". To krótkie zdanie można potraktować jako symboliczny skrót, pewną metaforę totalnej indoktrynacji, chęci zagospodarowania całej przestrzeni wolności człowieka przez komunistyczny totalitaryzm. Jeśli partia komunistyczna nie podjęła w jakiejś dziedzinie życia konkretnych "wytycznych", to ta dziedzina nie istniała. Ten absurdalny tok rozumowania musiał ulec kompromitacji. Padł, i to w zupełnie niespodziewany dla komunistów sposób. Można powiedzieć, że towarzysze strzelili sobie "samobója", organizując w 1955 roku w Warszawie Światowy Festiwal Młodzieży i Studentów. Uważa się, że właśnie ten festiwal przyczynił się do zakończenia okresu socrealizmu w sztuce i do zamknięcia epoki stalinizmu. Festiwal jest centralnym wątkiem przedstawienia, ale akcja spektaklu rozpoczyna się śmiercią Stalina w 1953 roku, a kończy poznańskim powstaniem w 1956 roku. Kompozycyjną klamrą spinającą całość jest postać osoby łączącej współczesność z tamtym okresem. Stanisława Celińska gra symbolicznego Przechodnia. Żyje dziś, ale raz po raz wraca wspomnieniami do lat 50., do czasów swojej młodości. Był w latach 80. "Bal" - świetny film Ettore Scoli z piękną muzyką Vladimira Cosmy. Film ukazywał historię Francji bez użycia jednego słowa. Narrację stanowiły muzyka i taniec, akcja toczyła się w jednym miejscu, w sali balowej. Upływający czas znaczony był zmiennymi melodiami, rytmami, stylem tańca, kostiumami, fryzurą. Przedstawienie "To idzie młodość" ma w sobie coś z tamtego filmu. Pokazuje wycinek historii Polski poprzez piosenkę i taniec. Ale nie stroni od miniscenek dialogowych, rozgrywanych aktorsko. Bohaterem zbiorowym jest Związek Młodzieży Polskiej. Z tego "monolitu" w miarę rozwoju akcji powoli wyłaniają się różne postawy członków tej organizacji. Są tu zagorzali ideowcy, ale i typowi konformiści, którzy dostali się na studia dzięki ludowej władzy, itd. W tej historii opowiedzianej piosenkami pieśni masowe zderzają się ze znanymi standardami zachodnimi. Na styku owego zderzenia tworzy się nowa rzeczywistość metaforyczna niosąca zapowiedzi zmian. Początkowo delikatnie zarysowane, by w finale osiągnąć pełny, silny akcent. Każdy z tych nurtów reprezentuje inny świat. Pieśni masowe: "Piosenka o planie 6-letnim", "Zbudujemy nową Polskę", "Walc o mostach" czy "Zakochana tokarka" (Wojciech Machnicki znakomicie kreską karykatury uwyraźnił absurd upersonifikowania maszyny i obdarzenia jej uczuciami ludzkimi), symbolizują kraj niewoli. Natomiast standardy zachodnie, jak "Ameryka", "Chattanoga Choo Choo" czy wreszcie zawsze wzruszające mnie "Summertime" Gershwina (niestety, tu wykonane przez Stanisławę Celińską jakoś dziwnie ociężale i okropnie rozwlekle, być może celowo, ale mnie to nie przekonuje) - symbolizują świat wolności. To do tego świata wzdychają młodzi ludzie, za nim tęsknią. I te sceny, chociaż pokazane z dużym poczuciem humoru, niosą jednak pewien smutek. Bo przykro patrzeć na tęsknoty i marzenia, które choć zamknięte w okowach, próbują jednak wyrwać się z szarości i poszybować tam, gdzie nikt nie pęta duszy, sumienia, gdzie miłości chłopaka do dziewczyny nie zastępuje się miłością do tokarki. Właśnie owe tęskne spojrzenia polskiej młodzieży za ocean w kierunku upragnionej Ameryki, wyrażane w piosenkach i miniscenkach dialogowych - jakoś szczególnie poruszają. "Szczęścia w domu nie znalazł, bo go nie było w ojczyźnie..." - jak bumerang powracają mickiewiczowskie słowa, choć przecież to zupełnie inna epoka. Epoka inna, ale zniewolenie Ojczyzny podobne. Marzenia także w okowach. Swego scenariusza, opartego na motywach prozy Marka Nowakowskiego, Krzysztof Zaleski nie zdążył wyreżyserować. Zmarł. Choroba nowotworowa okazała się nieubłagana. Wprowadzenia na scenę pracy Zaleskiego podjął się Maciej Englert. Piosenki śpiewane w spektaklu, a wybrane przez Krzysztofa Zaleskiego, dobrze znane są także Englertowi, wszak obaj panowie należą do tego samego pokolenia. Wybór piosenek w tym spektaklu ma znaczenie szczególne, albowiem jest nie tylko muzyczno-narracyjną warstwą przedstawienia, ale i jego wymową ideową, przesłaniem. Stąd to użycie nawiasu dystansu czy konwencja satyryczno-ironiczna, czy też użycie groteski jako figury stylistycznej. Ale trzeba powiedzieć tu rzecz oczywistą, że przecież nie wszystkie piosenki śpiewane w latach 50. to pieśni komunistyczne czy też mające przebudowywać mentalność Polaków na rzecz stworzenia "nowego człowieka". W zupełnie inny kontekst wpisuje się ulubiona piosenka Stalina "Suliko", a z całkowicie innego kontekstu wyrasta słynna "Kukułeczka" Mazowsza, tu zinterpretowana na wesoło i z nutą prześmiewczą, jak "masówki". Wielkim walorem przedstawienia jest zespołowość gry. I wokalnie, i ruchowo. Mocne wejście już na samym początku piosenką "To idzie młodość" ze świetnym układem choreograficznym z miejsca narzuca tempo i wyznacza kierunek spektaklowi. Także znakomite solistyczne wykonania, na przykład słynna piosenka Piaf "Życie na różowo" pięknie zinterpretowana przez Monikę Węgiel, znane "Jesienne liście" Cosmy, śpiewane kiedyś przez Juliette Greco, tu świetnie aktorsko zinterpretowane przez Agnieszkę Judycką, czy wreszcie budzący wspomnienia sentymentalne standard "Besame mucho" w wykonaniu Anny Czartoryskiej i Stanisławy Celińskiej. Płynne i wymowne jest przejście ze sceny kolorowego festiwalu młodzieży w 1956 roku i płynące z radiowego odbiornika słynne słowa Józefa Cyrankiewicza, że władza obetnie rękę każdemu, kto na nią tę rękę podniesie. I na finał "Ten czas jest w nas" - to także symbolika. Jakże znacząca. Na pewno spektakl w starszej widowni wzbudzi pewien rodzaj sentymentu, ale nie za czasami PRL, tylko za własną młodością, która pojawia się tylko raz i już nie wraca. Chyba że we wspomnieniach wywołanych spektaklem...