Udając ofiarę
Bardzo przykra sprawa, Jacek Wakar, Dziennik - Kultura, 17.11.2006
Tytuł mówi wszystko. Sztuka "Udając ofiarę" braci Presniakow udaje literaturę, a oparty na niej spektakl Macieja Englerta tylko udaje teatr z prawdziwego zdarzenia. Reklamowano przedstawienie warszawskiego Teatru Współczesnego jako łobuzerską wersję "Hamleta". Hamletem naszych czasów miał w nim być Wała (Borys Szyc), młodzieniec, który na życie zarabia podczas wizji lokalnych, udając ofiary mordów. Jemu także, jak duńskiemu księciu, pojawia się duch ojca i coś do niego gada. Nic jednak z tego nie wynika, bowiem dramat braci Presniakow to tylko opakowana w słowa pustka. Nie jest opisem współczesnej Rosji, odwołaniem do dawniejszych dzieł, nie jest wreszcie studium dzisiejszego człowieka bez właściwości. Jest o niczym, a więc jest niczym. Serią skeczy, gagów bez wyrazistych puent, zużytych po wielokroć grepsów. Bardzo przykra sprawa. Niezrozumiała staje się więc decyzja dyrektora Macieja Englerta, by na afisz Współczesnego wprowadzać takiego bubla. Jeśli Englert poczuł afekt do dramaturgii rosyjskiej, mógł sięgnąć po Koladę i Sigariewa. Oglądając ich sztuki, człowiek nie czerwieni się ze wstydu. Ma zresztą Englert pecha do Rosjan. W repertuarze Współczesnego wciąż straszy niewydarzony "Transfer" Kuroczkina. Teraz będzie miał towarzystwo. "Udając ofiarę" nie przypomina najciekawszych spektakli reżysera, jest też odległy od stylu, z jakiego słynie scena przy Mokotowskiej. Jej domeną są spektakle dla prawdziwej inteligencji. To zaś narzuca poziom dialogu i żartu, wymusza nieszablonowe rozwiązania. Tym razem widowiskiem rządzi sztampa, niewybredne żarty, nijakie aktorstwo. Nie pamiętam przedstawienia, w którym Englert szedłby na taką łatwiznę, zadowalał się tak ogranymi chwytami, by wykorzystać aktorów o ustalonych od lat wizerunkach. Borys Szyc jest po swojemu rozmemłany, Andrzej Zieliński sili się na dowcipy, Janusz R. Nowicki mówi basem, Agnieszka Suchora jest znów dziewczyną kumplem, a Agnieszka Pilaszewska stroi miny. Szczytem jest fragment, w którym Stanisława Celińska musi zaśpiewać. Skoro już sie ją ma, trzeba to wykorzystać. Sądziłem, że Englertowi takie myślenie jest kompletnie obce. Aktorzy Współczesnego czasem i z niczego ukręcą coś zabawnego. Całość pozostawia jednak poczucie niesmaku. Potęguje je finał, w którym reżyser porzuca grepsiarską zabawę i usiłuje sugerować głębię. Szyc, jak Filip Mosz z filmu Kieślowskiego, kieruje kamerę na siebie, a potem odwraca ją ku publiczności. A, więc to wszystko było o nas! Podziwu godna myśl, z którą ucieka się z teatru, chcąc, by wreszcie przestał udawać. Cokolwiek i kogokolwiek.