Szafa (Wachlarz, Pani Aoi, Szafa)
Łyżka miodu dla debiutu, Janusz Majcherek, Gazeta Wyborcza, 15.01.2008
"Szafa" w Teatrze Współczesnym (Scena w Baraku) jest przedstawieniem dyplomowym, czyli pierwszym krokiem na zawodowej drodze reżysera. Półżartem powiedziałbym za Młynarskim: "Nic, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny". Mówiąc jednak całkiem serio: nie mam zamiaru stosować wobec Natalii Sołtysik taryfy ulgowej, bo wydaje mi się, że ta początkująca reżyserka jest osobą zasługującą nie na zdawkowe komplementy, lecz na wnikliwszą uwagę. Owszem, mógłbym przeciw jej spektaklowi wytoczyć beczkę dziegciu, ale, szczerze mówiąc, bardziej mi w tej chwili zależy na podaniu łyżki miodu. Doceniam wybór repertuarowy podjęty wbrew panującej modzie na pubrealizm, czyli realizm publicystyczny. Japoński autor trzech jednoaktówek, które złożyły się na wieczór w Baraku, Yukio Mishima, znany z paru przekładów jako wyborny prozaik, był również niezwykle subtelnym dramatopisarzem. Nieraz już skusił polskich reżyserów, między innymi Andrzeja Wajdę, a ostatnio także Agnieszkę Olsten. Zresztą i przy Mokotowskiej wracają do Mishimy: z górą 40 lat temu jego "Adamaszkowy bębenek" (także trzy jednoaktówki) wystawił Tadeusz Łomnicki ze sobą i Ireną Eichlerówną w rolach głównych. Sołtysik wpisuje się w niebagatelną tradycję. Cykl jednoaktówek Mishimy powstał w latach 50. Autor podjął w nich tematy klasycznych sztuk tworzących kanon średniowiecznego japońskiego teatru no pisanych przez mistrza Zeamiego. Teatr no był niesłychanie wyrafinowaną, opartą na surowo skodyfikowanych konwencjach kompozycją poezji, muzyki i tańca. Mishima uwspółcześnił rzecz jasna tradycyjne historie i porzucił ścisłe wymogi dawnej reguły, ale przecież nie zrezygnował z rygoru formy, która subtelnym opowieściom o ludzkich namiętnościach, uczuciach i pragnieniach nadaje teatralny kształt, jak najdalszy od psychologicznego i obyczajowego realizmu. Ten formalny aspekt utworów scenicznych Mishimy stanowi bodaj najtrudniejsze wyzwanie dla reżyserki i aktorów. Sołtysik w moim przekonaniu zdaje sobie sprawę, że jej przedstawieniem, nieporównanie bardziej niż motywacje psychologiczne, muszą rządzić prawa muzyczności odnajdywanej w ruchu, w geście, w napięciu między mową a milczeniem, w rytmie. O ile świat jednoaktówek ma nie popaść w trywialność, powinien być ujęty - zwłaszcza w grze aktorskiej - w ryzy, tak to nazwijmy, zamierzonej i skomponowanej nienaturalności, wystrzegając się zarazem odwołań do pseudojapońskich znaków i stereotypów (Mishima znał zachodnioeuropejskie i amerykańskie realizacje swoich sztuk i cenił te, które nie podrabiały tandetnie japońszczyzny). Zadanie jest trudne i udaje się po części: przedstawienie Natalii Sołtysik widomie dąży do sformalizowania, niekiedy jednak - jakby reżyserka nie do końca była w stanie egzekwować swoje żądania - w rygorystyczną kompozycję wkrada się tak zwana życiowa prawda, głównie zresztą za sprawą aktorów, którzy od czasu do czasu mają wyraźną chęć ulec nawykom grania psychologicznego. Z drugiej zaś strony pewne rozwiązania formalne, zwłaszcza w na poły tanecznych interludiach oddzielających części przedstawienia, noszą znamiona pretensjonalności. Układy ruchowe rażą jakąś trudną do nazwania niestosownością ściągającą w dół, wręcz ośmieszającą to przedstawienie, które chciałoby osiągnąć - i w najlepszych swoich momentach prawie osiąga - subtelność scenicznej kaligrafii. Kaligraficznej kresce, jaką troje aktorów - Maria Mamona, Aleksandra Bożek i Błażej Wójcik - próbuje rysować delikatne, współczesne, a zarazem mityczne, skondensowane postaci, sprzyja przestrzeń, w jakiej odsłaniają się figury ich losu: pusta, otoczona rozsuwanymi ścianami z prawie czarnego drewna, chciałoby się powiedzieć - bezgłośna, a zarazem w jakiś osobliwy sposób ascetycznie intensywna przez kontrast z wysmakowanymi kolorami kostiumów, wypełniająca się niekiedy minimalistyczną muzyką Pawła Szymańskiego. Mimo niedoskonałości przyjmuję debiut Natalii Sołtysik życzliwie. W czasie pięciu kwadransów jej przedstawienia przez scenę przelatują ogniki poezji. Wolę ich nikłe światełko od rozżarzonych pieców teatralnej publicystyki.