Skarpetki, opus 124
Szampan albo krzyż, Jacek Cieślak, Rzeczpospolita, 14.09.2010
"Kreacja" w reż. Bożeny Suchockiej w Teatrze Narodowym w Warszawie i "Skarpetki, opus 124" w reż. Macieja Englerta w Teatrze Współczesnym w Warszawie. Powstały dwa spektakle o wolności artystów z producentami w tle. Zderzenie "Kreacji" w Narodowym i "Skarpetek, opus 124" w warszawskim Współczesnym jest pewnie przypadkowe, lecz zastanawia. Teatry prowadzą bracia Jan i Maciej Englertowie, ale wątpię, by działali w porozumieniu. Artystów musi dręczyć problem mecenasów, sponsorów i pośredników na rynku sztuki, od nich wiele dziś zależy. Polski Genet We Współczesnym reżyserował dyrektor, w Narodowym - Bożena Suchocka. Oba przedstawienia są kameralne i opierają się na aktorstwie. "Skarpetki, opus 124" Daniela Colasa przywiózł z Paryża Wojciech Pszoniak, który od czasu "Kolacji dla głupców" w Ateneum szukał nowej sztuki dla siebie i Piotra Fronczewskiego. Zagrał Bremonta, zapomnianą gwiazdę teatru. O comebacku z nim w duecie marzy Verdier. Aktor o wspaniałych początkach, ale też poza sceną, za to z ambicjami reżyserskimi oraz kontrowersyjnym pomysłem, by wystawić poezje Paula Verlaine'a w kostiumach klownów z towarzyszeniem skrzypiec i wiolonczeli. Suchocka przypomniała "Kreację" Ireneusza Iredyńskiego, dawno niewystawianego "polskiego Geneta". Rzecz o trójkącie. Również miłosnym. Malarz (Jerzy Radziwiłowicz) zmaga się z problemami alkoholowymi i psychicznymi. Jego banalna żona (Anna Gryszkówna) marzy o kupieniu nowego "autka" i ucieczce z prowincji do Warszawy. Szansę na to daje pojawiający się nieoczekiwanie producent wystaw (Marcin Hycnar). Może upchnąć każdą ilość obrazów na każdy temat za wielką forsę. Programuje powstanie kilku malarskich cyklów. Ceną, jaką płaci artysta, jest utrata tożsamości. Spektakl według Iredyńskiego jest być może projektem wznioślejszym, ale, z częstymi w polskiej dramaturgii, przesadzonymi ambicjami metafizycznymi. Zmagania malarza z marszandem przypominają pakt Fausta z diabłem, z Małgorzatą w tle. Niestety, Iredyńskiemu zdarza się zbłądzić na manowce pretensjonalności, co aktorzy przepłacają nadekspresją gry. Spektakl jest nierówny. Sztuka we Współczesnym robi wrażenie błahej, efekciarskiej. Można powiedzieć: kolejny słowny pojedynek napisany dla mistrzów aktorstwa. Wartość reżyserii Macieja Englerta polega na tym, że z sekwencji prób i monologów wykroił kawał porządnego teatru z wyrazistymi postaciami. Tragikomicznymi, bo w portretach psychologicznych równie ważne jak zdrady małżeńskie są dziurawe skarpetki i peruczki. W takich przypadkach zwykło się pisać, że role są grane popisowo. Z tym że Pszoniak i Fronczewski się nie popisują. Pierwszy bywał nadekspresyjny, zdarzało mu się szarżować. Tym razem imponuje niezwykłą dyscypliną. Jego Bremont jest człowiekiem pysznym, o trudnym charakterze, hołduje stereotypom. Ale lata poza sceną sprawiają, że potrafi się zreflektować, zawrzeć kompromis z młodszym kolegą. Beckett w wersji soft Fronczewski nie gra "Fronczewskim", czyli charakterystycznie zniżonym głosem. Nie spoziera też spod oka, jak lubi. W skupiony sposób prezentuje człowieka po przejściach, usilnie pracującego nad sobą, uczącego się pokory. Verdier, nawet wyprowadzony z równowagi, szuka porozumienia. Spektakl we Współczesnym z początku może budzić niedosyt. Z jednej strony jest przejawem tabloidyzacji teatru, bo pokazuje kulisy sceny i życia artystów. Ale z drugiej, można go też oglądać jak sztukę o poszukiwaniu przyjaźni i walce ze starością. Bardziej wyrobieni widzowie zobaczą u Colasa odbicie wielkiej dramaturgii. W cieniu sceny stoi drzewo, jak w "Czekając na Godota", przebrani zaś za clownów Pszoniak i Fronczewski wadzą się niczym Estragon i Vladimir. Znakiem naszych komercyjnych czasów jest to, że nie czekają na Boga, tylko na producenta ze zbawienną w trudnej sytuacji kasą. Colas odsakralizował świat. Jest to pewnie wyraz francuskiego sceptycyzmu, chwilami gorzkiego, ale dającego poczucie psychicznej równowagi. Wolnego od patosu Iredyńskiego, który klincz między artystą a producentem rozwiązuje w martyrologiczny sposób nawiązujący do Męki Pańskiej. Chyba już tak mamy, że zawsze musi się skończyć krzyżem. Choć czuć też odór wódy, będącej zarazem wybawieniem i piekłem. Francuscy artyści wściekają się na brak pieniędzy, kłócą, ale zamiast bitwy na śmierć i życie wolą szampana. Nie rozdzierają szat, co zawsze zrobić najłatwiej. Konsekwentnie robią swoje. I może to jest sposób. Nie tylko na producenta.