Adwokat i róże
Tomasz Miłkowski, Trybuna, 10.11.1997
Kiedyś "Adwokata i róże" Jerzego Szaniawskiego uznawano za mistrzowskie osiągnięcie dramaturga. Tylko Słonimski marudził, że to typowa szaniawszczyzna i mętniactwo. Jest to bowiem dramat, w którym wszystko co najważniejsze, dzieje się w podtekstach, ściszone lub zepchnięte na drugi plan. Zbigniew Zapasiewicz wykazał odwagę artystyczną sięgając po ten dzisiaj rzadko grywany dramat. Nie zawierzył jednak w pełni autorowi, wpisując jego utwór we wspomniany nawias. Wszystko, co wydarzyło się w samotni adwokata Wilchera, zostało ukazane jako wspomnienie Łukasza, jego małomównego ucznia w hodowli róż. Łukaszowi dopisał inscenizator fragment opowieści prof. Tutki i kazał niemal przez cały czas towarzyszyć akcji, która nabrała jeszcze mniej wyrazistego charakteru niż u Szaniawskiego. Nie wypadło to przekonująco, zwłaszcza że młody Łukasz nie dorósł, aby występować z pozycji, dobrodusznego humanisty, prof. Tutki. Te niezbyt fortunne zabiegi adaptacyjne nie osłabiły jednak osiągnięć aktorskich w tym przedstawieniu. Przede wszystkim Zbigniewa Zapasiewicza, który w stonowanej roli Wilchera ukazał mądrość człowieka doświadczonego, zdolnego przebaczać i zdolnego do przekraczania ograniczeń egoizmu. Jego ucznia, dopiero wydobywającego się z tych ograniczeń, ambitnego i pełnego energii, zagrał przekonująco Piotr Adamczyk. Udały się też epizody (Bronisław Pawlik, Janusz R. Nowicki, Marek Bargiełowski). Znacznie słabiej wypadły panie, najwyraźniej nie utemperowane przez reżysera (Ewa Kobus, Olga Sawicka). Powrót Szaniawskiego na stołeczne sceny po długiej nieobecności nie wypadł triumfalnie, ale przedstawienie z całą pewnością warto obejrzeć. Jego moralne pytania zachowały aktualność, a delikatna ironia urok.