Imię
Powtórka z bezsensownej wegetacji, Jacek Cieślak, Rzeczpospolita, 09.04.2001
Dramaturdzy w takich tekstach jak choćby "Ogień w głowie" Mariusa von Mayenburga oswoili już nas z przemocą, seksem i wulgaryzmami jako nieodłącznymi motywami teatralnego portretu młodego pokolenia. Napisany w 1995 r. dramat Jona Fosse'a "Imię", wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską z godnym podziwu warsztatem, z udanymi rolami, można dziś uznać za enklawę solidnego psychologicznego teatru, ale - niestety - spektakl niewiele mówi o współczesności. Jeszcze zanim scenę ożywią aktorzy, można odnieść wrażenie, że będziemy oglądać sztukę "młodych gniewnych", młodych, ale 50 lat temu. Klarowna scenografia Magdaleny Maciejewskiej - prosty stół, trzy krzesła, stary fotel, kuchenne sprzęty widoczne przez szklane przepierzenia - przypomina zgrzebne lata 60. Choć można powiedzieć, że to czas na norweskiej wsi, gdzie brak pieniędzy nawet na meble z Ikei, stanął w miejscu. I problemy są takie jak kiedyś. Ciężarna Dziewczyna (Monika Krzywkowska), a to śmieje się nerwowo, a to płacze, zrozpaczona, bo Chłopak (Piotr Rękawik) wstydzi się jej wielkiego brzucha. On nawet nie zaprzecza, że ona mało go obchodzi. Beznadziejność aż huczy - młodzi nie mają pieniędzy, mieszkania. Będą musieli żyć na łasce rodziców i powtórzyć ich bezsensowną wegetację. Matka (Maria Mamona) chodząc o kulach, narzeka na chorobę, Ojciec (Leon Charewicz) chowa się za gazetą, coś tam zje, położy się i westchnie, że minął kolejny dzień. Rozmowy są pozorne, pytania powtarzają się od lat, równie nieistotne jak odpowiedzi. Nawet jeśli perypetie norweskiej rodziny przypominają chwilami konwencję telenoweli, zaś dramat jest raczej "sztuką dobrze skrojoną" niż arcydziełem, spektakl broni się sumiennością reżyserii i troską o szczegół. Na kameralnej Scenie w Baraku bulgocze w czajniku woda, włącza się agregat lodówki, Ojciec z uporem wyrównuje wybrzuszenia linoleum. Agnieszka Glińska potrafi wykreować z tych drobnych ułamków rzeczywistości zwykłą codzienność, ale i efekt komiczny, dzięki czemu spektakl nie staje się parodią ponurych psychologicznych dramatów. Aktorzy nierzadko grają przy wtórze śmiechu widowni. Podoba się młodsza Siostra Moniki Kwiatkowskiej. Mając w głowie tylko grę w karty i landrynki, jak na starą-malutką przystało, beztrosko pociesza Chłopaka, jaki to jest jeszcze młody, jak to fajnie mieć w jego wieku dzidziusia. W inscenizacji dramatu Jona Fosse'a nie zabrakło nuty lirycznej. Kiedy Chłopak i Dziewczyna przestają się już kłócić i robić sobie na złość, on przytula ją na fotelu i opowiada o mieście nienarodzonych dzieci, które wybierają, czy chcą przyjść na świat w Indiach, czy Norwegii, w stolicy, czy na wsi. Oglądając młodych aktorów, można pomyśleć, jak to dobrze, że ktoś jeszcze dba o dobrą dykcję i chce przykuwać uwagę widza wiarygodną interpretacją roli, nie zaś tylko ekshibicjonizmem. A jednak trudno oprzeć się wrażeniu, że młodzież ze Współczesnego pokazuje odchodzący świat naszych rodziców. Dziś można oglądać go tylko w teatrze przy Mokotowskiej. Na ulicach Warszawy zobaczymy inne historie.