Namiętna kobieta
Bardzo śmieszny spektakl, Tomasz Mościcki, Przekrój, 02.02.2003
Pójście do teatru stało się ostatnio zajęciem dla prawdziwych twardzieli. Czasy niepewne, spragnieni strawy duchowej mogą się tam narazić na mrożący krew w żyłach widok wnętrzności w kubłach, golasów różnej płci, a co gorsza różnej urody, albo na intelektualną przygodę, czyli wieczorne rozważania, co też na przykład w Szekspirowskiej "Burzy" robią trzy emerytowane łowiczanki. Możemy trafić na spektakl rozgrywany w egipskich ciemnościach i kompletnie niesłyszalny. W dodatku bez możliwości wyjścia. Dziś się gra bez przerw. Nic na to nie poradzimy, taką się ostatnio nosi modę. Na całe jednak szczęście wciąż mamy swobodę wyboru. Chcąc z niej skorzystać, warto się przejść do Teatru Współczesnego zwanego czasem "firmą przy Mokotowskiej" albo ostatnim przedwojennym teatrem w powojennej Warszawie. Jedną ze specjalności Teatru Współczesnego jest wystawianie - obok literatury z najwyższej półki - repertuaru komediowego czy wręcz farsowego. I nie obniża to przecież rangi tej sceny. To dzięki Współczesnemu lżejszy repertuar doczekał się w naszych czasach nobilitacji. To już niemal sztuka wysoka, wciąż jednak podziwiana i lubiana przez publiczność. Komedie we Współczesnym biją rekordy frekwencyjne i odsuwają w cień teatry rozrywkowe. "Jak się kochają", "Czego nie widać" - to były wielkie przeboje ostatnich 20 lat. Nie tak dawno po 400 przedstawieniach pożegnaliśmy "Koniec początku" O'Caseya, przedstawienie, które od premiery w roku 1996 do ostatniego wieczoru gromadziło komplet publiczności. Od ponad tygodnia we Współczesnym można się śmiać na nowej sztuce - "Namiętnej kobiecie" Kay Mellor. Świat na strychu Betty, tytułowa namiętna kobieta, to odmiana Shirley Valentine - kobiety, która całe życie spędziła na domowej krzątaninie i tylko czasem, gdy nikt tego nie widzi, pozwala sobie na wspomnienia młodości, marzenia o lepszym i piękniejszym świecie. Shirley zadręczała monologami kuchenną ścianę, Betty swoim schronieniem i królestwem uczyniła strych. Marta Lipińska, która we Współczesnym wciela się w taką właśnie housewife, od pierwszej chwili na scenie, desperackiego przeciskania się przez zbyt wąską dla siebie klapę strychu, mechanicznego poprawiania kostiumu, wbijania się w za ciasną kieckę, groteskowych prób opóźnienia ślubu jedynaka - budzi śmiech. Jest to jednak śmiech pełen czułości i zrozumienia. To jedna z najlepszych ról warszawskiego sezonu - Betty Marty Lipińskiej śmieszy, lecz także wzrusza. Po pierwsze - rzemiosło Nie od dziś wiadomo, że komedia jest znakomitym sprawdzianem możliwości aktora, zaś farsa to precyzyjny miernik tego, co umie cały zespół. Scena rozmowy Betty i jej syna Marka (w tej roli Piotr Adamczyk) z Craze'em, czyli duchem luzakiem (znów świetna rola Andrzeja Zielińskiego), to pokaz wirtuozerii scenicznego dialogu, sztuki reagowania na działania partnera. Ewolucje Piotra Adamczyka ostatkiem sił trzymającego się obluzowanej rynny, nerwowa krzątanina Krzysztofa Kowalewskiego zapewne przypomną miłośnikom kina wspinaczkę Harolda Lloyda po ścianie drapacza chmur. Jest to wieczór i dla szeregowego widza, i dla miłośnika sztuki teatru - tej prawdziwej, nie zaś polegającej na nieustannym penetrowaniu prawdziwych czy mniemanych głębi ludzkiej duszy. "Namiętna kobieta" w reżyserii Macieja Englerta przypomina stara prawdę: po pierwsze - rzemiosło, wizje nieco później. To bardzo niemodna zasada, ale warto ją stosować. Premierę nagrodzono bowiem niemilknącą owacją. I nic dziwnego - na tle mizernego warszawskiego sezonu "Namiętna kobieta" - przedstawienie przecież bardzo konwencjonalne - błyszczy światłem największej mocy. Nie brak, co prawda, malkontentów. Pewna znana aktorka, widząc entuzjazm publiczności, popatrzyła na mnie z lekkim politowaniem i powiedziała: "No cóż, w tym teatrze od 20 lat to samo". I co na to odpowiedzieć? Chyba tylko przypomnieć starego Franca Fiszera. On to rzekł kiedyś o G. B. Shaw: "Mówią, że ględzi, ale wolę, żeby on ględził, niż ktokolwiek inny".