Dyliżans; Zabawa
Elżbieta Baniewicz, Teatr nr 5, 01.05.1988
Na pierwszy akt przedstawienia składa się "Dyliżans" zręcznie inkrustowany wątkami innych utworów, jak "Nowy Don Kiszot", "Nocleg w Apeninach", "Z Przemyśla do Przeszowy". Englert, doskonale wyczuwający ten genre, ozdabia go dodatkowo muzyką Stanisława Moniuszki oraz wespół ze scenografem i aktorami tworzy pyszną galerię naszych antenatów. Oto ze scenicznego dyliżansu, dumnie zajmującego środek sceny, wysypuje się przedziwna zbieranina ni to dziwaków, ni to indywiduów. Nasi kochani bliźni, zobaczeni nieco ostrzej niż normalnie, przez scenografa podrasowani kostiumami wyraźnie zmieniającymi proporcje ciała, a przez reżysera obdarzeni jakimś defektem w rodzaju jąkania się , nadmiernej afektacji, nosowego timbre`u głosu. A do tego każdy gra jakąś mentalną osobliwość - Filonek Grzegorza Wonsa obsesyjnie zajęty walizeczką zamkniętą na kłódkę, Rozaura Małgorzaty Dewejko-Majewicz nie tylko pilnuje kotki i drutów, ale tez potrafi wspaniale zaśpiewać, Fulgencjusz (Adam Ferency), wciąż zajęty udzielaniem bezsensownych diagnoz lekarskich, bardzo przypomina i wyglądem i sposobem gry młodego Tadeusza Łomnickiego. Pierwszy akt ma lekkość i wdzięk, aktorzy z wyraźną satysfakcją kreślą swoje śmieszne figury. W drugim akcie zmienia się wraz z autorem i sztuką, styl zabawy, bo "Zabawa" Mrożka odbywa się już w innych rejestrach. Na scenie pozostaje ten sam zajazd, tyle, że znacznie postarzały i opuszczony. Zamiast pociesznych, barwnych postaci, jakie spotykał Fredro w Galicji i w czasie licznych podróży, widzimy trzech strasznych facetów o dyskretnym uroku prowincji - kanciastych ruchach, tępych, złych spojrzeniach i bezwzględnej sile pokrywającej pustkę duchową . Pustkę, którą trzeba zagłuszyć zabawą za wszelką cenę, bo trzeba byłoby pobyć trochę ze sobą, na co i ochoty, i odwagi brak. Podobnie jak Mrożek bełkotowi ulicy nadał rytm wiersza Wyspiańskiego, potoczną mowę ujmując w syntezę idiomu, reżyser wraz z trójką wykonawców - Marcinem Trońskim, Januszem R. Nowickim i Adamem Ferencym poszukuje również idiomatycznych gestów, spojrzeń, zdolnych wyrazić całą pospolitość i barbarzyństwo bohaterów zabawy. Poszczególne rozwiązania aktorskie są ciekawe, momentami zabawne, ale całość tej jednoaktowej sztuki jest znacznie mniej udana teatralnie niż ta Fredrowska. Inny styl, o wiele bardziej serio, a może tylko trudniej nam się śmiać z czegoś, czego (pospolitość i brutalność) mamy wokół siebie w nadmiarze. Może już nie może być zabawy w naszym świecie?