63
"Wózek dla paralityków zjawia się na scenie Teatru Współczesnego, o ile mnie pamięć nie myli, po raz piąty. Po raz pierwszy w "Niemcach", potem w "Zaproszeniu do zamku" Anouilha, potem w "Uśmiechu Giocondy". Później przyszła odwilż, wiosna i paralitycy wstali. A teraz znowu razem. Naprzód w Sagance, teraz w tym nieszczęsnym "Papierze".
Na wózku wjeżdża Perzanowska. Żyje w swoim pałacu w Wenecji z przybraną siostrzenicą. Pałac ma kilkadziesiąt pokojów i piękny, chociaż zapuszczony ogród. Staruszka nikogo nie widuje i żyje w nędzy. Pojęcie nędzy jest bardzo względne. Ale wszystko to było bardzo dawno. Opowiadał mi niedawno jeden z asystentów, że na pytanie, kiedy żył Mickiewicz, usłyszał zwięzłą odpowiedź: "Przed wojną". Staruszka wjeżdża na scenę w roku 1895. Ma blisko sto lat. Jako młoda dziewczyna była kochanką sławnego i wielkiego poety. Kiedy to wszystko było? Przed wojną.Na scenę wbiega Andrzej Łapicki z Barbarą Drapińską. Właśnie wysiedli z gondoli. Andrzej Łapicki ma śliczną kusą marynareczkę z maleńkim wycięciem. Jest amerykańskim uczonym, który całe życie poświęcił zbadaniu biografii poety. Teraz trafił na ślad. Staruszka ma jego listy. Postanowił je wydobyć. Wynajmie pokój w pałacu, będzie udawał zamożnego miłośnika ogrodów. W końcu jest jeszcze siostrzenica.
Ale Perzanowska jest staruszką bardzo jeszcze żwawą i trzeźwą. Jak stara Matysiakowa. Od razu przejrzała grę. Żąda dużo pieniędzy i postanawia po cichu wydać za Amerykanina swoja siostrzenicę. Do końca pierwszego aktu myślałem, że to kryminał. Łapicki grzebie laseczką w popiele i zagląda do sypialni staruszki przez dziurkę od klucza. Nie jest żadnym uczonym, szuka ukrytego skarbu. Albo chce ukraść rzeźby.Kossobudzka jest demoniczną służącą i robi okrągłe oczy. Może to będzie historia o duchach. Staruszka oczywiście nie ma żadnych listów. Ona wszystkich wystrychnie na dudka.
Nic z tego. Od drugiego aktu zaczyna się nudny melodramat, pachnący naftaliną jak stara suknia wyciągnięta z szafy. Wszystko jest na serio. Staruszka mówi o poecie, że był bogiem albo słońcem, albo może słonecznym bogiem. Potem umiera, kiedy uczony próbuje ukraść kufer z listami. Siostrzenica naprawdę zakochuje się w Amerykaninie. On ją rzuca.
Ale dlaczego właściwie mam streszczać tę papierową historię?
W tej wielkiej nudzie jedna postać była prawdziwa. Antonina Gordon-Górecka zagrała parę scen wielkiej piękności z "Trzech sióstr" Czechowa. Bardzo czule, bardzo subtelnie, bez jednej nuty fałszywej. Prawdopodobnie ona jedna w tym smutnym spektakluodegrała postać z opowiadania Jamesa. Bo cała ta płaska i bezsensowna historia jest zrobioną, przez angielskiego aktora przeróbką pięknego opowiadania wielkiego pisarza, którego słusznie porównują z Czechowem, a nawet z Proustem.
W pierwowzorze nie ma mydłka, który udaje uczonego. Opowiadanie pisane jest w pierwszej osobie. Narrator ukrywa się za literami H. J. Jest niewątpliwie sobowtórem pisarza. Historia jest gorzka i obsesyjna. Mówi o purytaninie ogarniętym przez namiętność bardzo zresztą literacką, który zaplątał się w sytuację bez wyjścia. I przegrał ją.
Wątpię, czy tę niemądrą i płaską adaptację należało w ogóle wystawiać. Ale jeśli tak, należało ocalić w niej psychologiczny dramat. Bardzo cienki, dwuznaczny, cierpki. Teatr Współczesny niesłusznie nazywany jest teatrem literackim. Największą wadą tego teatru jest brak uporu i konsekwencji w wyborze współczesnego repertuaru. Ale zawsze był to teatr świetnej i precyzyjnej reżyserii. "Papiery Asperna" wyreżyserowane zostały na zasadzie "Zamku w Szwecji". Miały być parodią, tylko tym razem nie wiadomo czego. Może dobrego teatru?
Andrzej Łapicki zdobył pewną finezję gry, która bardzo łatwo może stać się nonszalancją. Za często gra gogusia z dystansem, że niby naprawdę nie jest gogusiem. Ten chwyt jest zbyt prosty, żeby go można było powtarzać. Staje się sztampą. I wtedy koniec z urokiem. Barbara Drapińska wyszła w pierwszej scenie, żeby się przebrać. Przebierała się bardzo długo. Przez całe przedstawienie. Zjawiła, się dopiero w ostatniej scenie, ale za to w świetnej sukni i wspaniałym kapeluszu z kwiatami.
Karolina Beylin przez ten czas przyszyła w szatni urwany wieszak do futra. Okazało się jednak, że nie dla wszystkich ten wieczór był stracony."
Jan Kott
Przegląd Kulturalny, 15.III.1962.
"Sprostowanie
W ostatnim numerze Przeglądu Kulturalnego nie tylko zamordowano mi dowcip, ale jeszcze skrzywdzono szatniarkę w Teatrze Współczesnym. Oczywiście Karolina Beylin nie przyszywała sobie sama wieszaka do futra w czasie przedstawienia. Napisałem zgodnie z prawdą:
"Karolinie Beylin przez ten czas przyszyto w szatni urwany wieszak do futra. Okazało się jednak, że nie dla wszystkich ten wieczór był stracony". "