|
WNIEBOWSTĄPIENIE
Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 7-8/2002
Andrzej Hausbrandt, Tydzień polski, 15 czerwca 2002 r.
Zdzisław Pietrasik, Polityka nr 19 (2349), 11 maja 2002
Jacek Wakar, Teatr nr 4/6, IV.2002
Janusz R. Kowalczyk , Rzeczpospolita, nr 100, 29.IV.2002
Joanna Godlewska
RZECZYWISTOŚĆ NIEKŁAMANA
Maciej Englert dysponuje rzadką w polskim (i pewnie nie tylko polskim) teatrze umiejętnością łączenia na scenie świata codziennych doświadczeń ze światami pozazmysłowymi - wystarczy wspomnieć z jego przedstawień jedno tylko, "Mistrza i Małgorzatę". Kiedy w spektaklach Englerta pokazują się umarli, postacie mityczne, diabły albo anioły, widzowi nie przychodzi nawet do głowy pytanie, czy są to postacie realne - jest oczywiste, że tak. Co więcej, Englert potrafi figurom z przestrzeni ponadziemskich nadawać rysy niemal rodzajowe, zaś postacie z naszego świata otaczać aurą nierealności. Podobna symbioza różnych porządków jest charakterystyczna dla prozy Konwickiego, także dla jednej z najlepszych jego książek "Wniebowstąpienie". Englert od wielu już lat myślał o wystawieniu adaptacji tej powstałej w 1967 r. opowieści o skundlonej Warszawie i błąkającym się po niej Gustawie epoki komunistycznej; przed 1989 r. było to jednak z przyczyn cenzuralnych niemożliwe. Po przełomie z kolei, przez wiele lat mogło się pewnie Englertowi wydawać, że najbardziej zewnętrzne zmiany, jakie dokonały się w Polsce - kolory, które stopniowo pokrywały i pokrywają dawną szarość - unieważniają w oczach Polaków wizję z powieści Konwickiego. Można by się zastanowić, dlaczego uznał, że dziś już "Wniebowstąpienie" będzie współgrać z duchem czasu?
W większości z nas wyczerpała się dziecięca radość z widoku nowych barwnych zabawek, tym bardziej że zabawki te są dla przeważającej liczby Polaków znów tak jak dawniej, choć z innych przyczyn, niedostępne. Polor zmatowiał, spowszedniał, zaczęliśmy dostrzegać pod celofanowym opakowaniem stare, dobrze znane upiory w czułych objęciach upiorów świeżo wylęgłych. Cóż może być dzisiaj anachronicznego w obrazie miasta, w którym nikt na nic nie ma wpływu i w dodatku wcale tego wpływu nie chce? W wizji szczerbatego dobrobytu "europejskiej stolicy", którą stać na wciąż nowe sztukaterie, ale nie stać na równe chodniki? W konterfekcie stylu życia polegającego na złodziejstwie, chlaniu, pozbawionym emocji seksie i wzajemnej nienawiści? Nic przestarzałego nie ma w powszechności fałszywych biografii, w pewności siebie dziwek obojga płci, ostentacyjnej żebraninie i kompletnym braku poczucia odpowiedzialności. Inteligent ogarnięty amnezją, dusze zagubione tak bardzo, że niepewne tego, czy jeszcze żyją, czy już umarły, mętne filozofijki zamiast metafizyki - to przecież wszystko nasza rzeczywistość niekłamana, jak pisał 20 lat temu Słonimski o obrazie Polski w książce Konwickiego. Zmieniło się tylko to, że nie ma już onych, co nas urządzali, teraz urządzamy się sami.
Englert i zespół zaprezentowali we "Wniebowstąpieniu" fenomenalną robotę. Nie od dziś wiadomo, że reżyser ten to szczególarz; w ostatniej premierze Współczesnego nie ma ani jednego puszczonego momentu. Rozwijająca się na scenie wizja świata jest złożona z soczystych detali, rewelacyjnie skonstruowanych ról i epizodów. W spektaklu bierze udział prawie cały zespół, a wszystkie postacie zapadają głęboko w pamięć. Są pośród nich Cudzoziemiec Olgierda Łukaszewicza, Niemiec Janusza Michałowskiego, Wiesio
Litwiniec Krzysztofa Stelmaszyka, harmonista Jacka Bursztynowicza, Madziar Marka Bargiełowskiego, Urzędnik Piotra Garlickiego, przedstawiciele proletariatu grani przez Damiana Damięckiego, Stanisława Górkę i Przemysława Kaczyńskiego. Są wyraziste role
i rólki (zdrobnienie odzwierciedla jedynie rozmiary tych partii) Moniki Kwiatkowskiej, Pawła Nowisza, Krzysztofa Kowalewskiego, Norberta Rakowskiego, Jacka Rozenka i Wojciecha Machnickiego, Dariusza Dobkowskiego, Zofii Saretok, Joanny Jeżewskiej, Kingi Tabor, Agnieszki Suchory, Zbigniewa Suszyńskiego, Ryszarda Barycza, Ireneusza Kocyłaka, Tomasza Borkowskiego.
Tylko dwa albo trzy razy, na chwilę, pojawia się na scenie Jan Pęczek znakomity jako zbierający na jeszcze jednego kielicha pijaczyna, którego nogi pląsają dziwnie, jakby niezależnie od woli swojego właściciela. Równie plastyczni są zmenelizowany inteligent, żałosny i groźny Bernard Janusza R. Nowickiego, agresywny prowincjusz, Kaszub Leona Charewicza, para świętujących rozwód małżonków Monika Krzywkowska i Piotr Rękawik, wszystkowiedząca madonna Polski knajpianej, Barmanka Pusia Jolanty Piętek. Maja Komorowska zagrała błąkająca się między światem żywych a światem umarłych starą prostytutkę Ciocię Połę, mądrą ciężkimi doświadczeniami. Tajemniczy, skomplikowany wewnętrznie był Lilek Czech Andrzeja Zielińskiego. Piotr Adamczyk jako Charon wydawał się idealnym wręcz wcieleniem bohatera Konwickiego - człowieka z pozoru przeciętnego, ale obciążonego cechą, bagażem, wyróżniającym go spośród tłumu. W przedstawieniu zagrała także młoda aktorka, która może stać się wielką postacią polskiej sceny - rewelacyjna Iwona Wszołkówna jako tancerka erotyczna, Jolka.
Bardzo dobre przedstawienie, które świetnie się ogląda i które niełatwo przełknąć.
Joanna Godlewska, Przegląd Powszechny nr 7-8/2002
r.
Andrzej Hausbrandt
Teatru w niebo wstąpienie
O teatrze znów, po długim milczeniu, zaczęło się w Polsce mówić. Niestety nie o premierach, kreacjach aktorskich, czy odkryciach repertuarowych, lecz głównie o organizacji tej instytucji. Może dlatego, że eseldowski minister kultury, p. Andrzej Celiński zaproponował przeważającej większości teatrów likwidację historycznie funkcjonującej struktury opartej na zespołach stałych, które zastąpić miałby model zbliżony do praktyki anglosaskiej. To jest teatru, w którym stałą jest lokal, kierownictwo i finanse, zaś zespół artystyczny dobierany zostaje metodą "castingu" do każdej sztuki osobno. Trudno wiec, w tym wypadku, nawet mówić o zespole, skoro artyści przygotowujący kolejną premierę stanowią grupę bardzo różnych, zazwyczaj nie współpracujących ze sobą wcześniej, indywidualności. Docierają się dopiero w trakcie prób i na czas eksploatacji jednej sztuki. Być może jest to system tańszy, pozornie bardziej ekonomiczny. Na pewno mniej ważki artystycznie. Bardziej wydany na łup przypadku i czysto zewnętrzną sprawność, niż głębokie więzy i wspólnotę doświadczeń wielu premier i wspólnych prac.
Dość, że byliśmy, od czasów Wojciecha Bogusławskiego, przyzwyczajeni do tego, że mamy zespoły. Stałe, możliwie stabilne i na nich, na ich wzajemnej współpracy, zżyciu się na
scenie i poza nią, opieraliśmy funkcjonowanie teatru. Nie bez sukcesu. Teraz pan minister proponuje zmianę na coś rzekomo tańszego, a przy okazji likwidację większej części żywych placówek. No, więc jest o czym gadać i pisać. Jest okazja do kolejnego ponarzekania. Zwłaszcza, że szarość i nijakość rozparły się w mijającym sezonie na stołecznych scenach. Od czasu do czasu wybucha wprawdzie jakiś skandal z nowymi brutalistami, którzy zirytują kogoś kolejnym upublicznieniem seksualnych poczynań, lub wprowadza w stan chorobliwej ekstazy sadomasochistyczną inscenizację, ale na tym koniec. Widz znów włącza telewizor i spokojnie ogląda krajową telenowelę, serial z importu, następny odcinek "reality show", czy coś w tym guście. Koniec marzeń o metafizycznym wstrząsie, jakiego pragnął Witkacy i jak nie tak dawno jeszcze oferował nam raz po raz teatr polski.
Do końca kwietnia można więc było mniemać, że tak, na dobra sprawę, mamy "przechlapany" sezon, gdy oto w samym centrum Warszawy wybuchła teatralna bomba; premiera adaptacji scenicznej najświetniejszej powieści Tadeusza Konwickiego - "Wniebowstąpienie". Opracowanie sceniczne i inscenizacja Macieja Englerta na scenie Teatru Współczesnego..
Jak dotąd znakomity autor nie miał szczęścia do przeniesień na scenę swojej prozy. Wydawało się, lub wydawać mogło, że Konwicki nie poddaje się zabiegom adaptatorskim. że specyfika jego literatury jest nieprzekładalna, że dzieło pisarza traci, tracić musi w akcie przenoszenia na inne, teatralne środki wyrazu. I oto temu doświadczeniu, tej, dotychczasowej praktyce, zadał kłam Englert. Dokonał rzeczy zdawałoby się niemożliwej: ocalił Konwickiego w realizacji scenicznej, w dramatyzacji utworu prozatorskiego, w przepisaniu środków wyrazu właściwego literaturze, na środki wyrazu jakimi dysponuje teatr.
Dostaliśmy w efekcie dramat, jakby ręką Konwickiego pisany. Wielki ukłon w stronę adaptatora, wielki sukces odzyskanego dla sceny pisarza. I to jest pierwszy sukces premiery "Wniebowstąpienia".
Na znanej z ciasnoty scenie Teatru Współczesnego, która pomysłem scenograficznym Marcina Stajewskiego staje się całą Warszawą, wraz z Pałacem Kultury, Dworcem Głównym, Pragą, Stadionem X-lecia, wiaduktem "poniatoszczaka" i niezliczonymi spelunkami, nieustannie faluje, przepływa, buzuje tłum ludzi. W sumie 40 aktorów czyli Polska Konwickiego. Polska w krzywym zwierciadle PRL-u. Pijana, przestraszona, oszalała, w mroku i nieustannym zagrożeniu. Wojną, milicją, bandziorami, brakiem tożsamości, brakiem nadziei, brakiem wszystkiego prócz wódy. "Pani Pusiu - niech pani naleje..."-powtarza się jak leitmotiv wezwanie Lilka Czecha do Barmanki. "Chluśniem, bo uśniem" - nieśmiertelne porzekadło tamtych czasów. Nowy chocholi taniec jaki w innych rytmach, lecz w tej samej intencji, wykonują bohaterowie Konwickiego u Englerta. Współczesne "Wesele" sięgające iglicy Pałacu Kultury -"Wniebowstąpienie".
Chorobą Konwickiego nie jest, jak wielu sądzi, Wileńszczyzna, ani partyzantka, nie jest nawet PRL, ale po prostu Polska. Wczoraj i dzisiaj, a także jutro. O tym też jest to przedstawienie tak ważne, tak wstrząsające, tak bardzo o Polsce i Polakach zagrane.
No, dobrze - pytał mnie ktoś-ale co z tego zrozumieją młodzi? Z tych wszystkich spraw lat sześćdziesiątych, "późnego Gomułki" -jak się wówczas powiadało... Zrozumieją i rozumieją, bo to jest o naszym wczoraj i dziś i zawsze. Niestety. O marzeniach, niespełnieniach,
o zawieszeniu w swoistej nieważkości bytu, uwikłaniach w krepującą sieć niemożności. Wszystkich. I legitymujących i legitymowanych, i trzeźwych i pijanych, i tych i tamtych,
a także nas wszystkich na widowni. Zresztą i tamtych ze sceny także. Tylko prywatnie. Najwspółcześniejsza ze współczesnych sztuk według powieści sprzed blisko czterdziestu lat. Czas stanął? Czy może to my stoimy w czasie?
A te pytania, przekształcające się w diagnozy - to drugi sukces "Wniebowstąpienia". Teatralny i pisarski.
Czterdziestu aktorów na scenie, a jeden styl gry. Czterdzieści indywidualności (a nie brak wśród nich i "rollenfreserów"), a wszyscy, bez wyjątku, jednej szkole interpretacyjnej podporządkowani, jednemu stylowi gry wierni do końca. Tak jakby chcieli unaocznić wszystkim, amatorom zmian, czym naprawdę jest w praktyce teatru zespół, na czym polega owa tylekroć podnoszona i wychwalona zespołowość gry. Jakiej klasy, jakiej rangi artystycznej, jakiej mocy tworzy ona dzieła.
Równa w tym zasługa reżysera, co każdego z osobna aktora, grającego w tym znakomitym przedstawieniu. Przedstawieniu, w którym role (tak: role, nie epizody) składają się niekiedy z dwu słów tekstu. Ale rzecz w tym, że jakkolwiek nie ma tu koryfeuszy, są same kreacje. Czegoś podobnego, takiej jednolitości poziomu i perfekcji, tak daleko posuniętej zespołowości gry od dawna nie udało mi się zobaczyć na żadnej z naszych polskich scen. A zadania postawione artystom były nadzwyczaj trudne, zarówno z uwagi na wagę tekstu, jak i warunki gry. Tej masy ludzi w. ciasnocie sceny. Ciasnocie, której się nie czuło.
I to mistrzostwo aktorskie - od najmłodszych do najstarszych, i ta wewnętrzna zespołu dyscyplina to trzeci sukces teatru i jego w niebo wstąpienie.
Andrzej Hausbrandt, Tydzień polski, 15 czerwca 2002 r.
r.
Wskrzeszenie "Wniebowstąpienia" Tadeusza Konwickiego
Zdzisław Pietrasik
Sennik peerelowski
Jak wygląda dzisiaj PRL ze starej książki Tadeusza Konwickiego, wyczarowany na scenie warszawskiego Teatru Współczesnego? Nie budzi przerażenia, ale też nie wywołuje sentymentów.
Podejrzewam, że sam Konwicki nie przepada za takimi komplementami, ale niektórzy krytycy traktowali wydane w 1967 r. "Wniebowstąpienie" jako krajową wersję "Mistrza i Małgorzaty" Bułhakowa albo - pozostając przy rodzimych tropach literackich, wiodących tak wysoko, że dalej już nie można - coś w rodzaju nowych "Dziadów". Nie przypadkiem w programie spektaklu w Teatrze Współczesnym, tuż obok nazwisk wykonawców, znalazł się monolog Gustawa z części IV, zaczynający się od słów ironicznych: "Więc żadnych nie ma duchów?". Konwicki niemal całą swoją twórczością odpowiada, że duchy są, po pierwsze są to duchy przeszłości, z którą wciąż nie możemy dać sobie rady.
Autor "Kompleksu polskiego" we wszystkich właściwie swoich książkach podkreśla z uporem, iż jest człowiekiem z innego czasu i innego miejsca. Wskutek historycznych zawirowań przeniesiony ze swojej sielskiej Nowej Wilejki do Warszawy, która po wojennych zniszczeniach była już zupełnie innym miastem niż kiedyś, próbuje oswoić nowe miejsce, rozpoczynając swą wędrówkę wciąż od początku. Przez lata, obcy w swoim mieście, nie stracił wrażliwości przybysza, który zwraca uwagę na szczegóły przez tubylca niedostrzegane. Bohater wydanej dziesięć lat temu powieści "Czytadło" mijając wielki bazar przed Pałacem Kultury widzi nie tylko zgromadzonych tu handlarzy, ale słyszy wszystkie języki tego świata, bodaj włącznie z aramejskim. Prostokąt zdegradowanego b. placu Defilad zamienia się nagle w miejsce magiczne, gdzie Azja spotkała się z Europą.
Wspomniany Pałac Kultury, jak wynika z literackich opisów, widoczny z okna mieszkania pisarza, to jest coś więcej niż centralny punkt stolicy pozbawionej charakteru.
W okolicach budowli, noszącej kiedyś dumne imię Józefa Wissarionowicza, ukryty został czakram peerelowskiej metafizyki. Nie przypadkiem w tej przestrzeni pojawiają się bohaterowie kolejnych powieści Konwickiego (również "Wniebowstąpienia"), a niektórzy właśnie z tego miejsca ruszają, by wypełnić życiową misję, jak choćby w filmie "Jak daleko stąd, jak blisko", którego tytuł rymuje się ze słynnym Norwidowskim "przeszłość to jest dziś, tylko cokolwiek dalej".
Bohaterowie Konwickiego miewają kłopoty z czasem, a zatem także z własną tożsamością. Są w posiadaniu jakiegoś standardowego życiorysu zapisanego w papierach, ale pewne jego fragmenty nadal nie dają się ułożyć w sensowną całość, jakby to były segmenty rozmaitych, nie tylko własnych, losów. O bohaterze "Wniebowstąpienia" nie wiemy nic, ale też skąd możemy wiedzieć, skoro on sam pamięta tylko tyle, że nic nie pamięta. (Swoją drogą na podobnym pomyśle Lud-lum zbudował swą bestsellerową powieść "Tożsamość Bourne'a"). Może to efekt szoku powypadkowego, wszakże w jego włosach jest zakrzepła krew, a może to tylko polska amnezja, jak u Wyspiańskiego, "myśmy wszystko zapomnieli...". Tak czy inaczej, nie dowiemy się, o czym chce zapomnieć bohater znaleziony na ulicy. W końcu mógłby nim być ktoś zupełnie inny; przecież to tylko peerelowski Everyman z teczką pod pachą, w której mogłyby znajdować się ważne dokumenty urzędowe i drugie śniadanie, ale nie wiedzieć czemu są tylko zdjęcia do paszportu. Może ów Everyman planował ucieczkę z krainy peerelowskiej szczęśliwości, ale przecież nie jemu jednemu nie udało się.
Powieść "Wniebowstąpienie" opisywała późnogomułkowską Polskę, jednak nie w sposób realistyczny. Od dowolnego operowania czasem poczynając: mówi się tu o kryzysie kubańskim, który był w 1962 r., a zaraz potem o słynnym napadzie na bank przy ul. Jasnej w Warszawie, do którego doszło w 1964 r., zresztą wcale nie przed centralnymi dożynkami, na które właśnie pielgrzymuje lud. Ale to nie ma większego znaczenia. Rodak pozbawiony pamięci porusza się bowiem w syntetycznym "polskim czasie", w którym wszystko może się zdarzyć.
Bohater, któremu dane zostaje znaczące imię Charon, odbywa wędrówkę po nocnej Warszawie, która pogrążona w mroku dalej jest miastem upiornym, ale jakby bardziej ludzkim. Pojawia się galeria peerelowskich typków, barwnych, odrażających i groźnych, ale też wyraźnie komediowych, jak choćby przechodzień proszący o 40 gr na tramwaj, który następnie odchodzi w mrok małymi, chaplinowskimi kroczkami. Mamy wrażenie, że jeszcze raz śnimy sen peerelowski i, jak to we śnie, nie wszystko wygląda tak, jak wyglądało naprawdę. Kontury zdarzeń się zacierają, demony wydają się mniej straszne, szare kolory nabierają barw, tylko wciąż nie możemy uciec z tego snu i budzimy się z uczuciem ulgi, że to był tylko sen.
O samej inscenizacji w Teatrze Współczesnej, dzięki której znowu zatęskniłem za książkami Konwickiego, mogę powiedzieć tylko tyle, że jest wręcz popisowa, zwłaszcza jeżeli porówna się ją z ostatnimi wypadkami, do jakich doszło na stołecznych scenach. Reżyser Maciej Englert dokonuje wręcz cudów, by na skromnej scenie rozmieścić liczne powieściowe wątki, co mu się w pełni udaje, dzięki inteligentnemu użyciu typowo teatralnych, bardzo umownych środków wyrazu. Zespół aktorski wie, co gra i potrafi grać, co się wydaje oczywistością, ale od dawna w naszych teatrach normą nie jest. (Wystarczy spojrzeć, jaki świetny tercet tworzą odtwórcy głównych ról: Piotr Adamczyk, Andrzej Zieliński i Krzysztof Stelmaszyk).
Na koniec wyjaśnienie: dlaczego ja teatroman amator w ogóle ośmielam się wchodzić w paradę koledze Jackowi Sieradzkiemu? Otóż przez trzy godziny patrzyłem z podziwem na spektakl Macieja Englerta i im bliżej końca, tym bardziej byłem już pewien, że "Wniebowstąpienie" to jest książka, z której można by dzisiaj zrobić bardzo dobry film. Tylko kto to wyreżyseruje, a przede wszystkim kto da pieniądze?
Zdzisław Pietrasik, Polityka nr 19 (2349), 11 maja 2002
Jacek Wakar
Szara godzina przed świtem
Twórczość Tadeusza Konwickiego to nieustająca gra z wyobraźnią czytelnika. Powracające skojarzenia, przesuwające się przed oczami obrazy. Miejsca niby znajome zyskują w tej literaturze nieoczekiwane, częstokroć groźne kształty. Lektura musi więc być doznaniem bardzo osobistym. Dla każdego, kto uznał tę prozę za ważną i swoją, "Mała apokalipsa", "Kronika wypadków miłosnych" to coś więcej niż tylko tytuły i słowa. To zakątki zakorzenione w pamięci, elementy własnego krajobrazu, choć może po lekturze Konwickiego zupełnie inne niż wcześniej.
Siła utworów pisarza tkwi w tym, że tak łatwo przyjąć je na zawsze, uznać za kawał prywatnego doświadczenia. Niewiele współczesnych powieści ukształtowało intelektualnie całe pokolenia i niewiele książek całe generacje zawłaszczyły na dobre. Konwicki stał się elementem polskiej całości, kompleksu polskiego, który tak wnikliwie opisał.
Ta identyfikacja z pisarzem może być jego przekleństwem. Konwicki ratował się zawsze dystansem wobec świata, manifestowaną z uporem autoironią. Sam, jakby uprzedzając uderzenie, odkrywał wszystkie karty. To bodaj w "Kalendarzu i klepsydrze" podał swój prawdziwy adres, jedną z ulubionych swych form uczynił te dziwne quasi-dzienniki, w których mieszała się prawda z mistyfikacją, prawdziwe zdarzenia codzienności sąsiadowały z sytuacjami wymyślonymi. Konwicki prowadził tę grę przez lata. Zwodził nas, prowadził na manowce, jakby igrał z inteligencją i domyślnością. Ile wlezie dworował sobie ze środowiska, z pozoru zaspokajając jego próżność, w istocie nie zostawiał na nim suchej nitki.
Konwicki teatralizował swoje życie. Nawet wspólne bycie z kotem traktowanym jak jeden z najważniejszych domowników opisywał niczym rytuał, a co dopiero słynne ciągnące się przez ponad 30 lat spotkania przy stoliku w Czytelniku, a ostatnio - jak fama niesie - w kawiarni Blikle przy Nowym Świecie. Można było popatrzeć na to z bliska, mając poczucie uczestnictwa w czymś, co stało się specyficznym, dostępnym tylko wybranym, wielokroć opisywanym i obrosłym legendą ceremoniałem.
Pisarz, którego i dziś często można spotkać, kiedy wchodzi do swej ulubionej księgarni przy Nowym Świecie, z pozoru sam pozbawił się prywatności. Jednak to zaproszenie do uczestnictwa we własnym życiu to zaledwie złudzenie. Na pierwszy rzut oka wygląda, jakby Konwicki chciał połączyć życie, prawdziwe ulubione miejsca z literaturą, samym procesem opisania siebie, znajomych, warszawskich przechodniów. Jest jednak inaczej.
Konwicki buduje wokół siebie literacki świat z samym sobą w roli głównej. Wciąż sprawdza swoją pamięć, a nasza wyobraźnia powraca do utrwalonych już bardzo głęboko w świadomości obrazów z Konwickiego. Każdy ma własne obrazy z Konwickiego. l nikt nie potrzebuje konfrontować ich z artystyczną wizją innych.
W tym być może tkwi powód fiaska dotychczasowych scenicznych i filmowych adaptacji tej literatury. W kinie na "Małej apokalipsie" wyłożył się Costa Gavras, choć do głównej roli wziął Jiriego Menzla (wiadomo, artysta, intelektualista i w dodatku z tej co trzeba części Europy), w warszawskim Teatrze Ateneum bardzo nie udały się: "Mała apokalipsa",
"Czytadło" i "Tak daleko, tak blisko". Z inscenizacji opartych na utworach pisarza nic nie wychodziło i w telewizji, choć tu ironię właściwą "Zwierzoczłekoupiorowi" udało się uchwycić Mikołajowi Grabowskiemu.
Jak bowiem własne, osobne obrazy przełożyć na jeden obraz wspólny, jak oddać konkret i metaforę, sceny nieomal rodzajowe z przeczuciem nieuchronnego końca, nadciągającej apokalipsy? Dotychczas odpowiedzią był najczęściej banał.
Maciej Englert wybrał w Teatrze Współczesnym Wniebowstąpienie -rzecz wcale nie tak popularną i chyba w dorobku artysty nie najlepszą. W trzygodzinnym przedstawieniu ocalił prawie wszystko. Wykreślił tylko drobne fragmenty wewnętrznego monologu, a resztę, łącznie z bardzo rozbudowanymi partiami opisu, zamienił na sceniczne sekwencje. Osiągnął przy tym rzadką dziś w teatrze harmonię, usuwając się w cień zostawił pole pisarzowi i aktorom.
Czym jest "Wniebowstąpienie"? Serią wspomnień głównego bohatera, jego ostatnim przedśmiertnym monologiem, kiedy jak w przyspieszonym filmie przed oczami przesuwają się klisze minionych zdarzeń, a może snem, samą imaginacją, wycieczką w miejsca znane, ale istniejące też w innym, z pozoru tylko materialnym wymiarze? Powieść i spektakl nie dają na to jednoznacznej odpowiedzi.
W adaptacji Englerta dopuścić można wszystkie te interpretacje. Z jednej strony mamy Warszawę, nazwane wprost ulice i place, prawdziwe wydarzenia z tamtego (potowa lat 60.) czasu, a jednak coś nie daje spokoju. W Teatrze Współczesnym czuje się, jakby scenę spowijała mgła. Bohater (Piotr Adamczyk) wędruje w noc w poszukiwaniu własnej pamięci i tożsamości. To jeszcze jeden z tych dziwnych everymanów Konwickiego - człowiek bez właściwości, pozbawiony przeszłości i nie liczący na przyszłość, skazany na życie tą jedną chwilą, wiecznie zdziwiony światem i każdym własnym krokiem.
Piotr Adamczyk właśnie na to kładzie największy nacisk. Chodzi powoli, jakby skulony, ciągle nienaturalnie, niezręcznie jakoś wygięty, z szeroko otwartymi, przestraszonymi oczami. Powtarza te same pytania, jakby wciąż niczego nie rozumiał. A przecież jest Charonem i to on stanie się przewodnikiem dla tych wszystkich zamkniętych gdzieś wysoko w Pałacu Kultury i ich nadzieją na powrót. Przeprowadzi ich na drugą stronę...
A może już tam jesteśmy. W przedstawieniu Englerta ludzie wykonują jakieś dziwne gesty, tańczą jak mechaniczne marionety, a może weselnicy w chocholim tańcu, l ciągle spieszą się na pociąg, czekają na odjazd, chcą uciec. Dokąd?
Imponuje konsekwencja reżysera. Buduje jednolity, spójny świat - świat książki Konwickiego. Zatapia go w szarości, rozmywa, zatraca kontury. Gdybym miał powiedzieć jednym słowem, z czym kojarzy mi się to teatralne Wniebowstąpienie, rzekłbym - nieokreśloność. Szare barwy, jakby po świecie chodzili dziwni daltoniści, brak ostrych granic, przenikanie rzeczywistości. Englert buduje rzeczywistość na granicy dwóch światów, dotyka tego, co bardzo trudno uchwytne, teatralizuje metaforę, a jednocześnie z pokorą właściwą artystom wybitnym składa hołd pisarzowi.
To teatr dla dorosłych, tylko na pierwszy rzut oka barwna historia jak z kryminalnego pitawalu, na dodatek doprawiona niemal reporterskimi opowiastkami. Owszem, są podrzędne lokaliki, są dziwne warszawskie indywidua, z aspiracji artyści pełną gębą, a tak naprawdę tylko zdegradowani pijaczkowie. Ale ich wszystkich i tak spowija szarość. Chcą tylko - tak jak Charon - doczekać świtu po tej stronie.
Jacek Wakar, Teatr nr 4/6, IV.2002
Proza Tadeusza Konwickiego na scenie o Sobotnia prapremiera to sukces warszawskiego Teatru Współczesnego
Janusz R. Kowalczyk
W czyśćcu spraw polskich
Przeniesienia prozy Tadeusza Konwickiego na scenę mają długą historię, znaczoną głównie artystycznymi niepowodzeniami. Dlatego z dużą ostrożnością podchodziłem do przedpremierowych deklaracji na temat "Wniebowstąpienia" w adaptacji i reżyserii Macieja Englerta. Niepotrzebnie. Widowisko nie zagubiło niczego z magii wydanej w 1967 r. powieści, uznanej za najważniejszą w dorobku pisarza. Okazało się intelektualnie nośne, żywe i wciągające. Sukces.
Głównym bohaterem autor uczynił inteligenta, który w wyniku ciężkiego urazu głowy traci pamięć. Skazany na poszukiwanie własnej tożsamości, odbywa całodobową wędrówkę po Warszawie lat 60. Przekraczając kolejne kręgi wtajemniczeń, porusza się w rzeczywistości równie znanej i namacalnej, co dalece odbiegającej od norm cywilizowanego świata, wręcz onirycznej.
Bohater przybierze imię Charon. Niby ów mityczny przewoźnik zmarłych do krainy cieni stanie się pośrednikiem między siermiężnością czasów Gomułki a zaświatami, dokąd nieświadomie zmierza. Jest to obrachunek ideowy pisarza z dziedzictwem polskiej przeszłości, paradygmatami romantyzmu, pułapka inteligenckiej niemocy wobec wyzwań naprawy Rzeczypospolitej.
Z tak skomplikowaną materią Maciej Englert poradził sobie bez zastrzeżeń. Labirynt gomułkowskiej Warszawy stanął przed naszymi oczami jak żywy. Szczęśliwe zagospodarowanie przestrzeni zawdzięczamy pomysłowej, kilkupoziomowej scenografii Marcina Stajewskiego, która, współgrając z efektami dźwiękowymi i grą świateł, wyczarowała nawet peron z przejeżdżającymi pociągami podmiejskiej kolejki. Klimat bogatej, poetyckiej prozy Konwickiego budowała doskonale harmonijna i nastrojowa muzyka Zygmunta Koniecznego. Świetna gra całego zespołu z uwspółcześnionym chocholim tańcem - metaforą pokoleniowych lęków - trafnie oddawała atmosferę polskiej beznadziei.
Piotr Adamczyk jako Charon, ze skołtunioną fryzurą, brodą i okularami, gra zagubionego polskiego Eyerymana, który ze zdjęciami do paszportu w teczce odnajdzie się w stolicy podczas dożynkowej fety. Nałoży się na nią panika wywołana widmem kolejnej światowej wojny (echa psychozy z czasów radziecko-amerykańskiego konfliktu w Zatoce Świń) i kryminalna afera (epizod autentycznego napadu na kasjerkę pod bankiem na ul. Jasnej), w którą bohater, mniej lub bardziej świadomie, zostanie wplątany. Ciemny rewers własnej duszy odnajdzie on w Lilku Czechu (Andrzej Zieliński), kombinatorze i tętniaku. W galerii malowniczych typów półświatka Warszawy znajdzie się też kompan Lilka Wiesio Litwiniec (Krzysztof Stelmaszyk), obłąkańczo zmysłowa striptizerka "Miss Cyc" Jolka (rewelacyjna Iwona Wszołkówna) i niegdysiejsza piękność prawobrzeżnej Warszawy Ciocia Pola (Maja Komorowska). Jest też Bernard (Janusz R. Nowicki), zdeklasowany dziennikarz i literat, chętnie pozujący na księcia nocy. W stylowym, przekomicznym epizodzie Przechodnia, oddalającego się na plączących się nogach po uzyskaniu swoich 40 groszy "na tramwaj", wystąpił Jan Pęczek.
Nic w tym przedstawieniu nie jest jednoznacznie proste. Nawet za jasną, uduchowioną twarzą Ani (Monika Kwiatkowska), do której wzdycha główny bohater, kryje się mroczna tajemnica. Galerię postaci uzupełniają rodzajowo odmalowani milicjanci, stróże, księża, taksówkarze, kolejarze, cudzoziemcy, barmani, kelnerzy, prostytutki:
Przy niedostatku utworów scenicznych ujmujących polską współczesność w pogłębiony i dojrzały sposób, najnowszy eksperyment z prozą Tadeusza Konwickiego na scenie witam z entuzjazmem. Inteligencki bohater niosący w sobie jakże polską tajemnicę wiecznej niemocy, nie mógł się podobać PRLowskim władzom. A i dzisiaj, nie da się ukryć, jego dylematy w znacznej części mogą być i naszymi. Tak wiele się bowiem zmieniło wokół, a w nas samych... tak niewiele.
Janusz R. Kowalczyk , Rzeczpospolita, nr 100, 29.IV.2002
|
|