|
SZAFA
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita, 4.I.2008.
Tomasz Mościcki, Dziennik nr 5, 7.I.2008.
Agnieszka Michalak, Dziennik - Kultura nr 9/11, 14.I.2008.
Janusz Majcherek, Gazeta Wyborcza - Stołeczna nr 12, 15.I.2008.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik nr 13, 16.I.2008.
Jan Czapliński, Nowa Siła Krytyczna, www.e-teatr.pl,17.II.2008.
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 8/24.II.2008.
Dramat zazdrości w muzeum awangardy
Trzy jednoaktówki Japończyka Yukio Mishimy wybrała na swój dyplom reżyserski Natalia Sołtysik. Wszystkie opowiadają o trudnym do zaspokojenia głodzie miłości.
Autor nazywał się właściwie Hiraoka Kimitake (1925 -1970). Skończył prawo na Uniwersytecie Tokijskim i dążył do odrodzenia kultu cesarza. Po nieudanej próbie puczu w armii zadał sobie śmierć w ceremonialnym seppuku. Osierocił swą stuosobową faszyzującą formację Tate-no kai (Stowarzyszenie Tarczy).
Życiorys Mishimy jest o wiele bardziej dramatyczny niż jego wysilona twórczość.
W "Wachlarzu" młoda gejsza Jitsuko (Aleksandra Bożek) oczekuje powrotu Yoshio (Błażej Wójcik). W dowód miłości wymieniła z nim wachlarze. Obłąkaną z tęsknoty dziewczyną zaopiekowała się samotna malarka Hanako (Maria Mamona). Między nią i powracającym znienacka mężczyzną dojdzie do walki o Jitsuko. Ona sama wybierze... czekanie. Yoshio okaże się zbędny.
Ci sami aktorzy odegrali pozagrobowy dramat zazdrości w "Pani Aoi", gdzie główna bohaterka wraca z zaświatów, by zadawać cierpienia żonie byłego ukochanego.
Klimat miłosnego niespełnienia jest też tematem "Szafy". Przed laty doszło do zamordowania skrytego w niej kochanka, co nie pozostało bez wpływu na nowych właścicieli mebla.
Oglądanie tych jednoaktówek - zresztą zdrowo okrojonych przez inscenizatorkę - wymaga nie lada cierpliwości. Spojrzenie na zegarek może wywołać szok poznawczy. Rzecz trwa bowiem godzinę i kwadrans, a widzowi się zdaje, że trzy z okładem.
Dawno nic ze sceny nie brzmiało w mych uszach równie pretensjonalnie. I nic tak nie zdumiewało jak aktorzy w pociesznych ćwiczeniach gimnastycznych, którymi przedzielone były kolejne epizody. Tak w latach 60. XX w. wyglądały marginalia awangardy teatralnej. Dziś nużą i rozczarowują o wiele bardziej.
Janusz R. Kowalczyk, Rzeczpospolita, 4.I.2008.
Oszczędne przedstawienie o morderczych namiętnościach
Po przygnębiającej "Iwonie" w Teatrze Dramatycznym można było sądzić, że dziwny teatralny rok w Warszawie - rok zmian na dyrekcyjnych stanowiskach, rok zamieszania i niepewnych losów kilku scen - zakończył się spektakularną klęską. Tak jednak nie było. Ostatnia warszawska premiera 2007 r. przyniosła nadzieję.
"Szafa", spektakl trzech jednoaktówek Yukio Mishimy, jest wydarzeniem specjalnym. Bo jest to i debiut, i zarazem dyplom młodej reżyserki, świadectwo, że pojawiła się w teatrze zmiana obowiązującego od kilku lat stylu myślenia. Ta premiera przyczyni się zapewne także i do zmiany postrzegania teatru, w którym ów dyplom zagrano. Młodziutka Natalia Sołtysik wyreżyserowała Mishimę w Teatrze Współczesnym uważanym (przez niektórych) za szańce artystycznego konserwatyzmu nijak mającego się do modnego ostatnio stylu reżyserskiego 1:1, czyli nieudolnej imitacji życia. Natalia Sołtysik zaproponowała teatr opowiadający o człowieku.
"Szafa", spektakl według jednoaktówek Yukio Mishimy, to sygnał przełomu w pokoleniu najmłodszych reżyserów targających nim namiętnościach, ale te namiętności poddała ostremu formalnemu rygorowi.
"Wachlarz", "Pani Aoi" i tytułowa "Szafa" są jednak opowieściami o namiętnościach morderczych. I działają tym silniej, że te namiętności ukryte są pod sformalizowanym gestem, bez wybuchów uczuć. To wulkan - pozornie spokojny, skrywający jednak w swoim wnętrzu niszczącą siłę. Sołtysik wyciągnęła właściwe wnioski z kulturowego podłoża, z którego wyrosła twórczość Mishimy - dyskrecji, powściągliwości w okazywaniu emocji, nawet tych najgwałtowniejszych. Niech więc nikogo nie zwiedzie pozorny chłód tego przedstawienia - młoda reżyserka powróciła do tego, co jest istotą teatralności. Obudowała ludzkie namiętności jasno określoną konwencją, skonstruowała świat rządzący się własnymi prawami, świat, w który się wierzy. Nagle okazało się, że daleko odeszliśmy od tego, co wmawiano nam przez dekadę - że tylko "naga prawda", "społeczne zaangażowanie" i aktorski ekshibicjonizm na scenie są warte uwagi. Co jest również cenne w Mishimie ze Współczesnego - nikt nie udaje tu Japonii, nie ma żadnych podmalowanych skośnych oczu, japońskość jest kilka razy zasugerowana ruchem, nade wszystko zaś wspaniałą oszczędną scenografią Julii Skrzyneckiej, przesuwającymi się bezszelestnie drzwiami, czernią ścian, w której podczas ostatniej części spektaklu rozbłyskują malutkie światełka niczym gwiazdy na niebie. Skrzynecka zaprojektowała przepiękne kostiumy nawiązujące do kimon z roślinnymi motywami podkreślającymi smukłość sylwetek aktorek. Aż chce się patrzeć na takie sceniczne cuda - zwłaszcza po kilku sezonach brzydoty i tandety na scenie.
I warto obejrzeć ten reżyserski debiut także dla aktorów: Marii Mamony, która wreszcie doczekała chwili, kiedy mogła pokazać, że jest świetną aktorką, młodziutkiej Aleksandry Bożek i debiutującego w Warszawie bardzo dobrego - krakowskiego do niedawna - aktora Błażeja Wójcika.
Debiut reżyserski Natalii Sołtysik warto obejrzeć. Być może powrót do kreowania świata na scenie to sygnał, że wśród najmłodszego pokolenia polskich artystów teatru nastąpi jakieś estetyczne przesilenie. To niezwykle piękne przedstawienie nie jest przecież tworem w pełni doskonałym. Ostatnia część, czyli tytułowa "Szafa", nie dorównuje mistrzowsko opowiedzianej historii kobiety czekającej na swojego ukochanego. Opiekuje się nim inna kobieta, z którą łączy ją prawdopodobnie homoseksualny związek. Ta część przedstawienia jest najszlachetniejsza.
Dobrze jednak, jeśli po wyjściu z teatru ma się tylko tak drobne niedosyty. Przedstawienie Sołtysik i Skrzyneckiej to - wreszcie! - prawdziwy młody teatr. Ten powiew młodości zrobi dobrze dostojnemu Współczesnemu.
Tomasz Mościcki, Dziennik nr 5, 7.I.2008.
Nigdy u celu
Jak zamknąć w trzech krótkich jednoaktówkach samotność, dążenie do miłości i przeczucie śmierci, uciekając od banałów i śmieszności? Odpowiedzią jest świetny spektakl Natalii Sołtysik według Yukio Mishimy w Teatrze Współczesnym w Warszawie.
Yukio Mishima do dziś budzi w Japonii kontrowersje. Autor m.in. "Wyznań maski" i "Madame de Sade" był aktywnym działaczem politycznym, piewcą tradycji samurajskiej, autorem licznych manifestów. W wieku 45 lat (był rok 1970), pewny, że jego krajem zacznie rządzić lewica, popełnił rytualne samobójstwo - seppuku. Obsesyjną fascynację śmiercią, bunt przeciw światu widać w jego twórczości.
Doskonałej prozie nie ustępuje też dramaturgia. Jego "Zbiór współczesnych dramatów no" uważany jest za klasykę gatunku. Z tych ośmiu jednoaktówek Natalia Sołtysik na dyplom wybrała trzy i stworzyła piękną trylogię o ludzkich relacjach. Relacjach, które oparte są na dążeniach trojga bohaterów (Aleksandra Bożek, Maria Mamona i debiutujący w Warszawie Błażej Wójcik) do miłości. W każdej historii rzeczywistość miesza się z marzeniami, a skomplikowane relacje w miłosnym trójkącie krzyżują się. W każdej ktoś cierpi bardziej od pozostałych. "Wachlarz" to opowieść o czekaniu na utraconą miłość. Czekaniu, które nadaje piękno zastygłej twarzy i wartość życiu. "Pani Aoi" to obraz miłosnego trójkąta. Ona jest sparaliżowana chorobą. On próbuje odpędzić kobietę - demona swej dawnej miłości. Wreszcie tytułowa "Szafa" - kryje intrygującą tajemnicę kochanków.
Każda opowieść jest kolejną wariacją, może wariantem ciągu dalszego poprzedniej. Reżyser dodatkowo jeszcze mnoży interpretacje, widzowi pozostawiając wybór. Sołtysik oczarowuje publiczność nawiązaniami do japońskiej estetyki. Akcję przedstawienia umieszcza w niemal pustej przestrzeni - mahoniowe ściany, przesuwane drewniane drzwi. Z sufitu zwisa papierowa, biała kula. I skórzany fotel. Prosto, klasycznie, ascetycznie. Ledwo jarzące się światła podsycają atmosferę lęku. Świetni są także aktorzy. Aleksandra Bożek z nieskazitelną czystością gejszy, z zimną twarzą czeka na ukochanego i finezyjnie macha wachlarzem. Innym razem jako umierająca żona porusza się jakby na smyczy z gracją kota. Wyrachowana kochanka Marii Mamony w delikatnym jedwabnym kimonie kusi seksownymi ruchami. Błażej Wójcik (w idealnie skrojonym płaszczu ze stójką) z zdesperowanego kochanka płynnie wchodzi w skórę troskliwego męża owładniętego demonami przeszłości. Aktorzy każą wejść w swój świat, w kolejną mądrą, podszytą wieloznacznością bajkę. Sołtysik buduje świat z obrazów. Wystarczy w dowolnym momencie spektaklu zrobić zdjęcie, a potem poddać je analizie. Wynik będzie przykry. Tu nie ma szczęścia i radości. Bohaterowie tylko do tego dążą, a my obserwujemy tylko ich starania. Zresztą reżyserka przed premierą "Szafy" mówiła, że wartością jej spektaklu "nie jest spełnienie, lecz dążenie do niego". Okrutny i bezlitośnie zimny świat, w którym wszystko jest złudzeniem. Już od pierwszych minut spektaklu w powietrzu wisi dręczące przeczucie, że coś złego się stanie i wszystko popsuje. Ale tu już niczego popsuć nie można..."
Agnieszka Michalak, Dziennik - Kultura nr 9/11, 14.I.2008.
Łyżka miodu dla debiutu
"Szafa" w Teatrze Współczesnym (Scena w Baraku) jest przedstawieniem dyplomowym, czyli pierwszym krokiem na zawodowej drodze reżysera. Półżartem powiedziałbym za Młynarskim: "Nic, że droga wyboista, ważne, że kierunek słuszny".
Mówiąc jednak całkiem serio: nie mam zamiaru stosować wobec Natalii Sołtysik taryfy ulgowej, bo wydaje mi się, że ta początkująca reżyserka jest osobą zasługującą nie na zdawkowe komplementy, lecz na wnikliwszą uwagę. Owszem, mógłbym przeciw jej spektaklowi wytoczyć beczkę dziegciu, ale, szczerze mówiąc, bardziej mi w tej chwili zależy na podaniu łyżki miodu. Doceniam wybór repertuarowy podjęty wbrew panującej modzie na pubrealizm, czyli realizm publicystyczny. Japoński autor trzech jednoaktówek, które złożyły się na wieczór w Baraku, Yukio Mishima, znany z paru przekładów jako wyborny prozaik, był również niezwykle subtelnym dramatopisarzem. Nieraz już skusił polskich reżyserów, między innymi Andrzeja Wajdę, a ostatnio także Agnieszkę Olsten. Zresztą i przy Mokotowskiej wracają do Mishimy: z górą 40 lat temu jego "Adamaszkowy bębenek" (także trzy jednoaktówki) wystawił Tadeusz Łomnicki ze sobą i Ireną Eichlerówną w rolach głównych. Sołtysik wpisuje się w niebagatelną tradycję.
Cykl jednoaktówek Mishimy powstał w latach 50. Autor podjął w nich tematy klasycznych sztuk tworzących kanon średniowiecznego japońskiego teatru no pisanych przez mistrza Zeamiego. Teatr no był niesłychanie wyrafinowaną, opartą na surowo skodyfikowanych konwencjach kompozycją poezji, muzyki i tańca. Mishima uwspółcześnił rzecz jasna tradycyjne historie i porzucił ścisłe wymogi dawnej reguły, ale przecież nie zrezygnował z rygoru formy, która subtelnym opowieściom o ludzkich namiętnościach, uczuciach i pragnieniach nadaje teatralny kształt, jak najdalszy od psychologicznego i obyczajowego realizmu.
Ten formalny aspekt utworów scenicznych Mishimy stanowi bodaj najtrudniejsze wyzwanie dla reżyserki i aktorów. Sołtysik w moim przekonaniu zdaje sobie sprawę, że jej przedstawieniem, nieporównanie bardziej niż motywacje psychologiczne, muszą rządzić prawa muzyczności odnajdywanej w ruchu, w geście, w napięciu między mową a milczeniem, w rytmie. O ile świat jednoaktówek ma nie popaść w trywialność, powinien być ujęty - zwłaszcza w grze aktorskiej - w ryzy, tak to nazwijmy, zamierzonej i skomponowanej nienaturalności, wystrzegając się zarazem odwołań do pseudojapońskich znaków i stereotypów (Mishima znał zachodnioeuropejskie i amerykańskie realizacje swoich sztuk i cenił te, które nie podrabiały tandetnie japońszczyzny).
Zadanie jest trudne i udaje się po części: przedstawienie Natalii Sołtysik widomie dąży do sformalizowania, niekiedy jednak - jakby reżyserka nie do końca była w stanie egzekwować swoje żądania - w rygorystyczną kompozycję wkrada się tak zwana życiowa prawda, głównie zresztą za sprawą aktorów, którzy od czasu do czasu mają wyraźną chęć ulec nawykom grania psychologicznego.
Z drugiej zaś strony pewne rozwiązania formalne, zwłaszcza w na poły tanecznych interludiach oddzielających części przedstawienia, noszą znamiona pretensjonalności. Układy ruchowe rażą jakąś trudną do nazwania niestosownością ściągającą w dół, wręcz ośmieszającą to przedstawienie, które chciałoby osiągnąć - i w najlepszych swoich momentach prawie osiąga - subtelność scenicznej kaligrafii.
Kaligraficznej kresce, jaką troje aktorów - Maria Mamona, Aleksandra Bożek i Błażej Wójcik - próbuje rysować delikatne, współczesne, a zarazem mityczne, skondensowane postaci, sprzyja przestrzeń, w jakiej odsłaniają się figury ich losu: pusta, otoczona rozsuwanymi ścianami z prawie czarnego drewna, chciałoby się powiedzieć - bezgłośna, a zarazem w jakiś osobliwy sposób ascetycznie intensywna przez kontrast z wysmakowanymi kolorami kostiumów, wypełniająca się niekiedy minimalistyczną muzyką Pawła Szymańskiego.
Mimo niedoskonałości przyjmuję debiut Natalii Sołtysik życzliwie. W czasie pięciu kwadransów jej przedstawienia przez scenę przelatują ogniki poezji. Wolę ich nikłe światełko od rozżarzonych pieców teatralnej publicystyki.
Janusz Majcherek, Gazeta Wyborcza - Stołeczna nr 12, 15.I.2008.
Na przekór dyktatowi mody
Na swój reżyserski dyplom Natalia Sołtysik wzięła niełatwą literaturę, bo trzy jednoaktówki japońskiego autora Yukio Mishimy: "Wachlarz", "Panią Aoi" i "Szafę". Ta ostatnia dała tytuł całemu przedstawieniu. Ten repertuarowy wybór jednoaktówek Mishimy na dyplomowe przedstawienie należy uznać za dość odważną i - powiedziałabym - nawet ryzykowną decyzję debiutującej pani reżyser. No, bo to literatura dość jednak egzotyczna dla nas, inny krąg kulturowy, inny kontekst społeczny, inne obyczaje, inna tradycja teatralna, wreszcie bardzo różniący się od naszego język teatralny, z całą jego symboliką gestu, ruchu, gdzie każdy, nawet najdrobniejszy gest aktora jest swego rodzaju alfabetem. Aktorzy japońskiego teatru no- prócz wypowiadanych kwestii słownych posługują się takim właśnie pozawerbalnym "alfabetem", a tamtejsza widownia znakomicie to odczytuje. Nawet w najdrobniejszych detalach. Natalia Sołtysik w swoim przedstawieniu aż tak daleko nie poszła w owej symbolice gestu. I dobrze, bo byłaby to tylko marna imitacja oryginału.
Sam autor, Yukio Mishima (prawdziwe nazwisko: Hiraoka Kimitake), był zafascynowany teatrem no- i kabuki, gdzie przechowywane są tradycyjne wartości japońskiej kultury, mentalności, obyczaju. Swoją twórczość dramatyczną w większości pisał właśnie w takim duchu. Zresztą sama postać autora i jego dość skomplikowana biografia, wcześnie, bo w wieku 45 lat zakończona rytualnym samobójstwem - seppuku, nadaje się na scenariusz teatralny. Mishima był działaczem politycznym, monarchistą, przeciwnikiem powojennego statusu Japonii, który pragnął zmienić na rzecz przywrócenia cesarzowi jego dawnej pozycji. Wezwał żołnierzy do zamachu stanu, a gdy ten się nie powiódł, popełnił seppuku zgodnie z duchem kodeksu samurajskiego. Zyskał w Japonii przydomek ostatniego samuraja.
Mimo niedługiego życia dorobek literacki Mishimy obejmuje ponad 40 powieści, tomów poetyckich, esejów, dramatów utrzymanych w stylu teatru no- i kabuki. Był też wielokrotnym kandydatem do Nagrody Nobla. Mimo że nie żyje od 37 lat, jego nazwisko w Japonii nadal budzi kontrowersje. Twórczość Mishimy odzwierciedla pewne jego ekscentryczne "dziwactwa", jak m.in. zafascynowanie śmiercią. Tematem obecnym w jego utworach są też relacje międzyludzkie, lęk przed samotnością, potrzeba miłości, silna tęsknota za uczuciem, które jednak nigdy się nie spełnia, ale wartością już samą w sobie jest dążenie do tego. Co widać w spektaklu "Szafa".
Przedstawienie Natalii Sołtysik jest dość ascetyczne. Przyciemniona, prawie pusta scena z rozsuwanymi, typowo japońskimi drzwiami, nie rozprasza uwagi widza na "zbędny" wystrój, rekwizyty, dekoracje. Cała uwaga koncentruje się na trojgu aktorach: znakomitej, bardzo wyrazistej Marii Mamonie, eterycznej Aleksandrze Bożek i Błażeju Wójciku. Ta sama obsada w trzech jednoaktówkach sprawia, że widz szuka logicznej ciągłości między poszczególnymi częściami, które w zamierzeniu Natalii Sołtysik mają tworzyć jedną całość jako przedstawienie. Ale nie jest tak do końca. O ile bowiem dwie jednoaktówki: "Wachlarz" i "Pani Aoi", utrzymane są w podobnym klimacie treści oraz zbliżone do siebie formą plastyczną, podobną estetyką, o tyle ostatnia miniatura, "Szafa", zdecydowanie odbija od pozostałych. Jest jakby wzięta z innej teatralnej konwencji. Zarówno inscenizacyjnie, jak i treściowo. Temu pęknięciu przedstawienia można by zapobiec, po prostu rezygnując z "Szafy" albo wszystkie jednoaktówki potraktować jako byty autonomiczne, a wtedy każda z miniatur ma prawo do własnej, indywidualnej poetyki. Łącznikiem całości zaś byliby - tak jak jest obecnie - aktorzy. Taka sytuacja stwarza aktorom nie lada zadanie - przeobrażanie się z postaci w postać. Tak wprawdzie jest w przedstawieniu Natalii Sołtysik, aktorzy w każdej części grają inne postaci, ale zgodnie z założoną przez panią reżyser ideą starają się znaleźć płaszczyznę wspólną dla "Wachlarza", "Pani Aoi" i "Szafy", co nie zawsze wychodzi na dobre.
Jednak największym atutem tego dyplomowego przedstawienia jest jego klimat, nastrojowość, którą reżyser buduje w oparciu nie tylko o interpretację aktorską, jak modulacja głosu, regulacja tempa wypowiadanych kwestii, miejsce na ciszę między dialogami czy subtelność gestu, ruchu. Choć tu nie zawsze istnieje konsekwencja. Na przykład niepotrzebne, a nawet, powiedziałabym, rażące są zbyt "naturalistycznie" potraktowane niektóre gesty Marii Mamony, jak choćby w "Wachlarzu" w scenie rozmowy z Błażejem Wójcikiem. Mishimy nie powinno się grać za bardzo wprost. Tu trzeba dać szansę zaistnienia temu czemuś, co jest "pod słowami". Nastrój tego spektaklu budują także forma, plastyka przestrzeni scenicznej, światło, muzyka, dźwięk, w tym owe rozsuwane drzwi.
Przedstawienie "Szafa" wymaga od widza specjalnego rodzaju skupienia i zaakceptowania tej konwencji, którą proponuje twórczyni spektaklu. W przeciwnym razie przedstawienie po stronie widowni może okazać się dość nużącym przedsięwzięciem, wszak rzeczywistość pozateatralna jest dziś zbyt hałaśliwa i agresywna w dźwięku i obrazie. I tę rzeczywistość widz przynosi ze sobą do teatru. Jeśli nie zostawi jej w szatni na czas trwania przedstawienia, to będzie mu się ono niemiłosiernie dłużyło. Myślę, że debiutująca na zawodowej scenie Natalia Sołtysik również i taką możliwość brała pod uwagę, realizując swoje przedstawienie właśnie w takiej, powiedziałabym, "osobnej" konwencji, dalekiej od modnych obecnie nurtów, stylów czy poetyk teatralnych.
W każdym razie spektakl ten wyraźnie pokazuje, że młoda reżyser podąża własną drogą artystyczną, nie goni za skandalem i nie bije po oczach obscenami, co dziś stało się niemal dyktatem w tym środowisku.
Temida Stankiewicz-Podhorecka, Nasz Dziennik nr 13, 16.I.2008.
Z uczuciem o konwencji
Sołtysik oplotła tą sztucznością swój spektakl bardzo dokładnie - ukazanie perwersyjnego trójkąta chciała podporządkować panującej na scenie precyzji i nie-teatralności, stanowiących warunki dla opowiedzenia tej historii. Mam jednak wrażenie, że używany przez nią zestaw narzędzi wymknął się spod kontroli.
Na swój reżyserski debiut Natalia Sołtysik wybrała trzy jednoaktówki Yukio Mishimy - "Wachlarz", "Panią Aoi" i "Szafę". Postawiła się tym samym, co warto chyba docenić, przed ambitnym i trudnym zadaniem - zmierzenia się z teatrem odrzucającym fabularność i psychologizm, z teatrem zawieszonym w emocjonalnym i czasowym bezruchu. Spektakl staje się dzięki temu również nośnikiem zabiegów antyteatralnych - a reżyserka, która już na początku swojej teatralnej kariery zastanawia się nad pozycją, z której opowiada swoją historię i przestrzenią, w której ją opowiada, jest warta uwagi.
Kolejne jednoaktówki zostają odegrane w tej samej scenerii - czarna, połyskująca podłoga, ciemnobrązowe ściany, zwisająca nisko lampa, ciemny, skórzany fotel. Wrażenie pustki i chłodu tego miejsca potęguje rytm bezszelestnie przesuwanych drzwi, wywołujących przy okazji spokojne skojarzenie z Japonią, uzupełniane zresztą przez ubrane w kwieciste togi aktorki - Aleksandrę Bożek i Marię Mamonę - oraz noszącego łososiową marynarkę ze stójką Błażeja Wójcika. W opisane wyżej estetyczne ramy wpisane zostają trzy krótkie historie, z których każda rozpisana jest na troje bohaterów. Fakt, że jest ich zawsze troje, uruchamia, podstawowe dla prezentowanych tekstów, wynaturzenie ludzkich relacji, pozwala na każdorazowe zbalansowanie miłości zazdrością, pożądania nienawiścią, wierności zdradą itd. Prezentowane w "Szafie" uczucia mają swoje dwie wersje - fantazmatyczną, idealną, i faktyczną, zawsze dokładnie opozycyjną wobec idealnego wyobrażenia. Potrzeba współistnienia (z drugą, kochaną, pożądaną, wyczekiwaną osobą), w której upatrują sensów swojego życia bohaterowie, okazuje się zawsze potrzebą czysto deklaratywną, ginącą w relacjach rozpisanych na perwersyjny, erotyczny trójkąt.
Nałożenie historii wynaturzonych relacji miłosnego trójkąta na estetykę zakorzenioną w japońskiej kulturze, estetykę chłodu i precyzji (odsyła do niej, jakby nie było, również pochodzenie samych tekstów) powoduje utworzenie laboratorium emocji, pozwala zbadać uczucia pełniące rolę detonatora międzyludzkich relacji przy jednoczesnym utrzymaniu ich ryzach kulturowych zasad. Mam jednak wrażenie, że odczytanie "Szafy" jako tzw. studium namiętności byłoby tendencyjne - bo subwersywnej roli w tym świecie nie pełnią, jak się ostatecznie okazuje, emocje, ale konwencja. Do dwóch nakładających się na siebie w spektaklu płaszczyzn - sytuacji dramaturgicznej i kulturowej estetyki - należy bowiem dodać kolejną, teatralną. Mam tu na myśli dwie kwestie - pierwszą jest sposób, w jaki przywołana zostaje organizująca zasady współistnienia bohaterów "reguła Japonii", drugą - pozostające z nią w ścisłym związku poprowadzenie gry aktorskiej.
Japońskość "Szafy" nie jest, oczywiście, japońskością karykaturalną - Sołtysik nie kazała Mishimie wybrzmiewać w świecie kwiatów wiśni, pagody, skośnych oczu i grubego makijażu gejszy. Problem polega na tym, że ucieczka przed stereotypem wcale nie powoduje zerwania "umowy oczywistości" - kultura Japonii nadal jawi się tu jako symbol zestawu społecznych obostrzeń i kulturowego nakazu emocjonalnego introwertyzmu. A skoro i tak skazani jesteśmy na wykorzystywanie cech funkcjonujących wyłącznie w sferze wspólnego, stereotypowego postrzegania kultury, to może warto przemyśleć fakt, że zestaw takich oczywistości wynika dziś dla nas również z nieokrzesanego karaoke z "Między słowami" Coppoli, dziewczyn w przykusych spódniczkach z japońskiego epizodu "Babel" Iarritu, czy wreszcie z przepełnionego idiotycznymi japońskimi teleturniejami w rodzaju walk w kisielu portalu youtube - co, razem wzięte, zmienia nieco, jak sądzę, pokutujący sposób postrzegania japońskiej kultury.
Pozostaje kwestia aktorów, uwięzionych w oszczędnych, mechanicznych gestach, zautomatyzowanym ruchu, grze pozbawionej motywacji psychologicznych. Najlepiej do ukazania tego zabiegu służy chyba ostatnia scena, w której bohaterowie stają obok siebie i wielokrotnie obracają się jednocześnie o dziewięćdziesiąt stopni, każde w innym kierunku. Po kolejnych obrotach znajdują się więc w różnych konfiguracjach - raz zwróceni do siebie twarzą, raz plecami. Łatwość permanentnej zmiany panującego aktualnie emocjonalnego status quo jest powodowana przez zapośredniczenie budowania relacji między postaciami sztucznością i mechanicznością scenicznego gestu.
Sołtysik oplotła tą sztucznością swój spektakl bardzo dokładnie - ukazanie perwersyjnego trójkąta chciała podporządkować panującej na scenie precyzji i nie-teatralności, stanowiących warunki dla opowiedzenia tej historii. Mam jednak wrażenie, że używany przez nią zestaw narzędzi wymknął się spod kontroli - pragnienie dotarcia do sensu historii poprzez ujęcie jej w ramy domniemanej kulturowej konwencji zaowocowało de facto oddaniem tego sensu na rzecz samej konwencji. Koniec końców, "Szafa" jawi się więc nie tyle jako opowieść o niezaspokajalnym i niewyrażalnym głodzie rozebranych na czynniki pierwsze uczuć, ale raczej jako traktat o sposobie funkcjonowania teatralnej konwencji i budujących ją składników.
Jan Czapliński, Nowa Siła Krytyczna, www.e-teatr.pl, 17.II.2008.
Demon w szafie
Bardzo udany debiut reżyserski. Natalia Sołtysik znalazła własny klucz do otwarcia jednoaktówek Yukio Mishimy. Tylko pozornie łatwych, bo przecież nawiązujących swoją poetyką do tradycji dawnego japońskiego teatru. Sołtysik bez przedrzeźniania obcej formy pokazała konwencjonalność opowieści, która zawiera odwieczne pytanie o naturę związku między ludźmi, o duchowe bariery i pomosty, jakie między sobą tworzą. Maria Mamona i jej dwójka młodych partnerów, Aleksandra Bożek i Błażej Wójcik, stworzyli zharmonizowaną maszynę do grania Mishimy, budując na małej scenie w Baraku Współczesnego atmosferę drapieżnej gry, pełnej grozy, zaskoczeń i niedopowiedzeń, choć bez typowego psychologizowania. Zamiast rozdygotanej psychodramy widzimy teatr zdyscyplinowany, poddanym rygorom rytmizacji i umowności, w dobrym tego słowa znaczeniu mglisty. Nie wszystko przecież da się objaśnić, a teatr i na tę szczególną przypadłość świata potrafi uczulić.
Tomasz Miłkowski, Przegląd nr 8/24.II.2008.
|
|